"Zależy mi tylko na czytelnikach". Julian Hardy o swojej powieści "Jazda na rydwanie"



Historia Roberta Meissnera opisana w "Jeździe na rydwanie", któremu przyszło żyć w czasach, w jakich "bogowie urządzili sobie wyścigi rydwanów", zainteresowała mnie na tyle, że postanowiłam zadać jej autorowi kilka pytań. Julian Hardy zgodził się zdradzić mi kilka swoich  tajemnic, także zapraszam was do przeczytania naszej rozmowy.


Recenzja książki "Jazda na rydwanie" - KLIK

Julian Hardy to pseudonim literacki autora, który pierwsze wydanie "Jazdy na rydwanie" opublikował w ramach selfpublishingu. Autor prowadzi na Facebooku swoją stronę pod nazwą Julian Hardy – Jazda na rydwanie



Wioleta Sadowska: Jestem ciekawa historii powstania „Jazdy na rydwanie”. Wszak pierwsze wydanie tej książki zostało opublikowane w ramach selfpublishingu. Opowie Pan coś więcej na ten temat?

Julian Hardy: O czym myślisz? To ulubione pytanie zakochanych. Chcieliby dzielić się myślami z ukochaną osobą. Ja całe życie wymyślałem niezwykłe historie. W znakomitej większości były to romantyczne opowieści o wyprawach do dalekich krajów, piratach, bitwach morskich i niebezpiecznych przygodach. Często była to tak zwana alternatywna historia. Przed zaśnięciem, kiedy jechałem samochodem, na basenie podczas pokonywania kolejnych nawrotów. Wszędzie mój umysł był zaprzątnięty tymi fantazjami. Te baśnie rozwijały się w mojej głowie tygodniami, czasem miesiącami, potem umierały śmiercią naturalną i przychodziły następne. Mogłyby z nich powstać powieści przygodowe dla starszej młodzieży, ale ja nie chciałem pisać powieści dla młodzieży. Nigdy też na poważnie nie myślałem o pisaniu. Aż wreszcie w roku 2012, kiedy miałem 58 lat, w mojej głowie zaczęła się rozwijać historia Roberta. Pojawiła się sama z siebie i toczyła swoim trybem, z dnia na dzień. Tym razem nie była to opowieść dla młodzieży, choć było wiele przygód. Skończyłoby się jak poprzednio, śmiercią naturalną, gdyby nie przytrafiła mi się katastrofa życiowa. Wtedy, a był rok 2014 w ciężkiej depresji, usiadłem i napisałem powieść, bo tylko to mi pozostało. Właśnie dlatego ma ona dla mnie takie ogromne znaczenie. Ponieważ cała historia była już w mojej głowie, napisałem ją w 102 dni. Kiedy stawiałem ostatnią kropkę w grudniu 2014 liczyła 278 800 słów. Średnia 2 750 słów na dzień nie jest wprawdzie imponująca, ale trzeba pamiętać, że to średnia, więc zdarzały się dni, kiedy pisałem 8 000 słów. Tyle zapewne piszą ci autorzy, którzy pozostawiają po sobie kilkadziesiąt powieści. Ja miałem zamiar napisać tylko tę jedną. Miałem ją całą w głowie, ale w ogólnych zarysach. Reszta pisała się sama. To było niesamowite uczucie, które pozostanie we mnie na zawsze. Na dwa zdania przed pojawieniem się Diany, najlepszej przyjaciółki Laury, nie wiedziałem, że taka postać wystąpi w mojej powieści. Podobnie było ze znakomitą większością bohaterów. Pojawiali się sami, nie zapraszałem ich. Nawet ci najważniejsi, jak Jean, o którego istnieniu nie wiedziałem na dwa zdania przed pojawieniem się Grajka. Nie mam wprawy w pisaniu na komputerze, więc nie nadążałem z zapisywaniem wylewających się z mojej głowy w gorączkowym tempie myśli. Na samym początku przeraziłem się, że nie odczytam swoich zapisów, tyle było w nich błędów, przeciętnie trzy literówki w jednym słowie. Na szczęście okazało się, że doskonale wiem, co chciałem powiedzieć. Zrobiłem pierwszą korektę i doszedłem do wniosku, że to dobra powieść. Wysłałem kilku znajomym, spodobała się im. To była nieco inna powieść, roiło się w niej od błędów redakcyjnych, było wiele wątków, które później usunąłem, ponieważ nic nowego do akcji nie wnosiły. Za namową kilku osób wysłałem powieść pod koniec 2015 do wydawców. Miała wtedy inny tytuł. „Ku Słońcu” Symbolizował drogę przez życie Roberta, który zawsze podążał ku słońcu. A duża litera, bo jest taka ulica w moim rodzinnym mieście, Szczecinie i ja się niemal przy niej urodziłem. To „niemal” niestety wiele znaczyło.

Kiedy się okazało, że wydawcy nie są zainteresowani, nie zrezygnowałem. Wynająłem redaktora, panią Ophelię Koćmę i przez rok pracowaliśmy nad tekstem. Zrobiliśmy kolejne skróty, wreszcie wydałem własnym nakładem 80 egzemplarzy przeznaczonych dla blogerów. Chciałem oddać powieść pod ocenę wyrobionych czytelników. Uzyskała na Lubimyczytać znakomite oceny. Na dzisiaj ma średnią 8,1/10 co jest jedną z najwyższych. Są też oceny na blogach. Również pozytywne. Taki limitowany nakład trudno nazwać selfpublishingiem, ani pierwszym wydaniem. Potem zaczęła się wieloletnia praca nad tekstem połączona z poszukiwaniem wydawcy. Dwa razy wydawało się, że jestem bliski sukcesu, jednak w ostatniej chwili raz wydawca, a raz ja zrezygnowałem. Tego czasu jednak nie zmarnowałem. Obecna wersja bardzo się różni od tej, która została wtedy wydana. Fabuła się nie zmieniła. Usunąłem kolejne dwa wątki, kilkanaście tysięcy słów dopracowanego tekstu, przede wszystkim jednak pracowałem nad formą literacką. Odkryłem, że wszyscy popełniamy błędy, kiedy mówimy. Ja oczywiście też. Dopiero teraz zorientowałem się, jaki błąd popełniam. Bardzo zabawny. Zaczynam dygresję i jej nie kończę. Postanowiłem, że moi bohaterowie też będą popełniać błędy językowe. Okazało się, że nie mam talentu do wymyślania takich zdań. Nawet z dygresjami. Tak na zawołanie nie potrafię i już. Nie liczę pleonazmów, bo to proste. Miałem z tym wielki problem, głównie dlatego, że moi bohaterowie to ludzie kulturalni i wykształceni. Dla takiego prymitywa jak ubek Kowalski nie miałem problemu z wymyśleniem dowolnej liczby byków. Ale to postać odosobniona. Udało mi się wprowadzić do dialogów ponad 120 takich zdań, co uważam za sukces. Nie będę się dalej rozpisywał na temat technik literackich bo to temat rzeka. Jak wspomniałem, przygotowuję wykłady. Ma ich być kilkanaście godzin. Opowiem o wszystkim, czego się nauczyłem pisząc powieść. Bo jest tylko jedna metoda nauki pisania. Pisanie.

Wioleta Sadowska: Jak zatem wygląda taka ponowna praca nad swoim tekstem?

Julian Hardy: Lapidarnie, różnica to trzy lata pracy. Dajmy na to średnio dwie i pół godzinny dziennie, czyli 2 800 godzin. Co w tym czasie zrobiłem? Przede wszystkim, pracowałem nad dialogami. Powieść jest znacznie krótsza, a dialogów przybyło i to sporo. Przypuszczam, że kilkanaście tysięcy słów. Opracowałem własne kryteria oceny tekstu. Każde nietypowe zdanie wrzucam do wyszukiwarki. Często nawet część zdania. Patrzę, czy ktoś już takie zdanie wykorzystał. Jeżeli jest jedno trafienie, rezygnuję. Nie chcę, żeby mi zarzucono plagiat. Przy okazji okazało się, że takie pojedyncze zdania w wyszukiwarce są atrybutem najwybitniejszych pisarzy. U Zafona niemal każde zdanie jest jedyne i niepowtarzalne. Dziwne, prawda? Ale sprawdziłem to. Na tym między innymi polega jego wielkość. Doprowadziłem do sytuacji, w której w „Jeździe na rydwanie” jest znacznie ponad 1 000 zdań, które są jedyne w literaturze. Może nawet jest ich 2 000. Zdarzają się oczywiście takie, które powtarzają się wielokrotnie i stanowią większość tekstu, jednak to te tysiąc kilkaset zdań przez nikogo wcześniej nie ułożonych decydują o niepowtarzalności dialogów. Stworzyłam nawet słownik. Liczy ponad 2 000 zdań. Część do wykorzystania. Są moje, ja jedyny je ułożyłem i w mojej opinii są piękne. Dużo, prawda? Ale przez 2 800 godzin wiele można zrobić. Tego typu rozwiązań jest w mojej powieści bardzo wiele. Podam jeszcze jeden przykład. Zaimek „się” Napisałem powieść, wysłałem do blogerów. I wtedy przeczytałem u prof. Miodka, że miejsce tego zaimka jest PRZED czasownikiem. Zasadniczo. Więc co zrobiłem? Potraktowałem to „się” funkcją „znajdź wszystko” Było, bagatela, 8 500 trafień. To długa powieść. Każde „się” poddałem analizie, tam, gdzie należało, przesunąłem przed czasownik. Tak było w kilku tysiącach przypadków. W pozostałych „się” pozostało za czasownikiem. Przy okazji pozbyłem się kilkuset „się”. Okazały się zbędne. Proszę zwrócić uwagę że w przypadku tych pogrubionych „się” ich właściwe miejsce jest ZA czasownikiem! Dużo pracy? 2 800 godzin to dużo czasu.

Z młodej piersi się wyrwało [akcent na się]

Z młodej piersi wyrwało się 

Jest różnica, prawda?

Kiedy rozpocząłem współpracę z redaktorem Pomiankiem, poinformowałem go o tych „się” i wyczuliłem, że w kilkudziesięciu przypadkach mogłem przedobrzyć i jednak należy ponownie przesunąć zaimek za czasownik, więc jak trafi na takie nadgorliwe „się” to będzie wiedział co z nim zrobić i dlaczego. Rzeczywiście, znalazł chyba ze trzydzieści, o ile dobrze pamiętam i teraz już miejsce każdego „się” w mojej powieści jest przemyślane i właściwe. Tego typu rozwiązań zastosowałem wiele. Najwięcej pracy włożyłem w didaskalia. Zastosowałem je w mojej powieści w nietypowy sposób, ale to temat na osobny wykład. Co ciekawe, pisząc powieść myślałem, że dialogi należy konstruować tak, żeby bez żadnych didaskaliów czytelnik wiedział, kto co mówi. Nie wiem, dlaczego mi taki pomysł przyszedł do głowy. Dało się tak pisać, ale potem zerknąłem do kilku powieści i zorientowałem się, że oprócz mnie nikt tak nie pisze. Wymyśliłem więc nowe zastosowanie dla didaskaliów. Moje, oryginalne, niezwykle rzadko stosowane. [John le Carre, Irwin Shaw]. To są tylko niektóre różnice pomiędzy dwiema wersjami mojej powieści. Może jeszcze wątek romansu Marion. W pierwszej wersji to był przelotny romans, który ona potraktowała jako niezobowiązującą przygodę, a potem żałowała swojej głupoty. Taka nic nie znacząca odskocznia od małżeńskiej rutyny. Teraz jest to zupełnie inna historia, którą nazwałem „Anna Karenina”. Bardzo się rozrosła, nabrała nowego znaczenia.

Wioleta Sadowska: Z pewnością czytelnicy znający pierwszą wersję powieści, będą mocno zdziwieni pewnymi zmianami. „Jazda na rydwanie” nazywana jest przez recenzentów powieścią epicką. Co to w Pana mniemaniu oznacza?

Julian Hardy: Trudno jest znaleźć definicję powieści epickiej. Ponieważ jestem z wykształcenia inżynierem, zastosuję podejście naukowe. Nie ma sensu dywagować nad znaczeniem jakiegoś słowa. To podejście humanistyczne. „Czym jest miłość?”.

Prawidłowe jest następujące podejście. Wprowadzamy definicję i stwierdzamy, że od tej pory jeżeli coś spełnia opisane kryteria, to jest tym, co nazwaliśmy. Tak jest w matematyce i fizyce.

Oto moja definicja powieści epickiej.

Powieść mocno osadzona w historii, która wywiera przemożny wpływ na życie bohaterów. Akcja toczy się podczas ważnych zdarzeń, które zmieniają losy narodów i ujawnia mechanizmy tych zdarzeń oraz ich wpływ na losy jednostek. Rozgrywa się na przestrzeni lat, ma wielu bohaterów, można w niej znaleźć elementy wielu gatunków literackich. Czytelnik poznaje historię poprzez burzliwe i dramatyczne losy jednostek. I wielki rozmach. Chyba ten rozmach jest najważniejszy.

Dla mnie najwybitniejszą powieścią epicką jest „Doktor Żywago” Pasternaka Nobel [5 Oskarów]. Jest w niej wszystko. Wielka miłość na tle epoki, rewolucja, dramaty jednostek.

Oprócz tego „Wojna i Pokój” [Oskar dla najlepszego filmu nieangielskiego - w reżyserii Bondarczuka], „Anna Karenina” Tołstoja, „Bracia Karamazow” Dostojewskiego, „Młode Lwy” Irwina Shaw, „Stąd do wieczności” Jamesa Jonesa [8 Oskarów], „Przeminęło z wiatrem” Margaret Mitchell [8 Oskarów], a z polskich „Sława i chwała” Iwaszkiewicza. 

Wszystkie te powieści zostały zekranizowane, znakomita większość zdobyła Oskary. Najwybitniejsze powieści epickie napisali Rosjanie oraz Amerykanie i jest w tym pewna logika. W takiej literaturze niezbędny jest rozmach.

Są też filmy, które stanowią same w sobie opowieści epickie. Przykładem jest „Lawrence z Arabii”. Co ciekawe, pasjonująca powieść biograficzna Lawrence`a, która posłużyła za podstawę scenariusza, „Siedem filarów mądrości” epicka z pewnością nie jest.

I mój dosyć nietypowy wybór, ponieważ autor był komunistą.

„Cichy Don” Wielka powieść epicka. Nobel dla Szołochowa.  

Wioleta Sadowska: Robert Meissner jako protagonista, jest postacią niezwykle złożoną. Czy ta postać dojrzewała wraz z Panem?

Julian Hardy: Historia Roberta sama mi się ułożyła. Kiedy zaczynałem pisać, całe jego życie miałem zapisane w głowie. Wystarczyło przepisać z pamięci.

Jest kilka wyjątków. Niektóre rozdziały dopisałem jako ostatnie. Pierwszy oraz ostatni rozdział napisałem na końcu. Rozdział „Co do grosza” również powstał, kiedy zasadnicza część powieści była napisana. jest odwołaniem się do tytułu powieści Jeffrey`a Archera. Nie jest z pewnością parafrazą powieści. Rozdział „Zemsta” został istotnie zmieniony ze względu na odmienne spojrzenie na romans Marion i Phila. 

Wioleta Sadowska: W jaki sposób budował Pan zatem kreację psychologiczną Roberta?

Julian Hardy: Niestety muszę się powtórzyć. Sama mi się ułożyła. Są jednak pewne wyjątki. Pojednanie między nim, a Marion zostało dopracowane niedawno. Głównie chodzi o rozbudowane studium zazdrości. Uzupełniłem również opis jego przeżyć, kiedy umiera Marion. Muszę tu podziękować pewnej blogerce, która mnie skrytykowała za powierzchowne potraktowanie motywu odejścia Marion, w końcu głównej bohaterki powieści. Miała rację, a ja wyciągnąłem wnioski i dużo nad tym fragmentem pracowałem. Teraz jestem z niego zadowolony, a najbardziej z dopisanego niedawno dialogu z nią po jej śmierci.

Wioleta Sadowska: Jak widać, dobrze jest wsłuchać się w głosy czytelników. Na łamach powieści pojawia się płaszczyzna w postaci pewnych kontrowersyjnych tez historycznych. W jakim celu przemycił Pan do fabuły takie wątki?

Julian Hardy: Kontrowersyjne tezy historyczne. Jak dla kogo. Gotów jestem ich bronić. Książkę przeczytał i zrecenzował historyk [Recenzja na Lubimyczytać, pseudonim Markiz] Zgodził się ze wszystkimi moimi ocenami historycznymi, wystawił powieści ocenę 9/10.]  Ale najlepiej polegać na własnej ocenie. Mam wystarczającą wiedzę historyczną, żeby obronić swoje tezy. Czy wszystkich przekonam? Oczywiście nie. I tak w jednym miejscu zdradziłem swoje poglądy i napisałem coś, w co nie wierzę. Ten fragment z pewnością nie wzbudził żadnych kontrowersji, chociaż zakłamuje prawdę. Zrobiłem to z pobudek koniunkturalnych, nie chcąc zrażać czytelników. Może, jeżeli powieść odniesie sukces, w kolejnym wydaniu w przypisie napiszę co myślę naprawdę o pewnej postaci historycznej.

Wioleta Sadowska: Czytelnicy odnajdą w „Jeździe na rydwanie” także sporo erotycznych opisów. Czy ta warstwa nie nastręczała Panu trudności w jej tworzeniu?

Julian Hardy: Dziękuje za to pytanie. Sceny erotyczne to była dla mnie istna katorga. Droga przez mękę. Na początek pragnę wyjaśnić pewne nieporozumienie. Policzyłem, sklejając wszystkie fragmenty, że opisów erotycznych jest w powieści 3,66 % całego tekstu. Proponuję taką zabawę. Doba ma 24 godziny. Niech każdy policzy, ile czasu przeznacza na seks. I niech sobie przypomni ile czasu przeznaczał na seks, kiedy miał 20 lat. Proszę to przeliczyć procentowo i wtedy możemy porozmawiać, czy 3,66% to za dużo czy za mało. Faktem jest, że moje opisy seksualne, to chyba jedyny fragment powieści, który wywołał krytykę. Było jej tak wiele, że przemyślałem temat i choć nie lubię ulegać presji, dokładnie je przestudiowałem. Okazało się, że rzeczywiście niektóre fragmenty się powtarzały, a to już jest niedopuszczalne, więc to skorygowałem. 

Pojawiła się również kwestia słownictwa. To temat na osobny referat. Będę bronił jak niepodległości użytego słownictwa. Szczególnie słowo „pieprzyć”, które wzbudziło najwięcej kontrowersji jest łatwe do wybronienia. W literaturze angielskiej za mojego życia weszło do obiegu słowo „fuck” i jest obecnie przez wszystkich akceptowane. To jest jeden do jednego tłumaczenie naszego „pieprzyć” Niestety, nie istnieje inne polskie słowo opisujące  sam akt seksualny [tradycyjny] bez eufemizmów „Kochać się” ma wiele znaczeń i nie oddaje jednoznacznie istoty czynności aktu seksualnego. Niemniej jednak, podobnie jak z tym „się” potraktowałem „pieprzyć” funkcją „znajdź wszystko” i nieco ograniczyłem jego użycie, co powieści wyszło na dobre. Opisy są przez użycie wyrazów bliskoznacznych i opuszczenia [orzeczenie domyślne] bardziej urozmaicone. Stworzyłem również słownik zwrotów dotyczących erotyki i korzystałem z niego, żeby unikać powtórzeń gdzie się tylko dało.

Wracając po tej długiej dygresji do pytania, jak powiedziałem, opisy erotyczne to dla mnie prawdziwa gehenna. Nienawidzę ich. Jednak powieść bez nich byłaby pusta, pozbawiona opisów piękna aktu miłosnego, dlatego przemogłem się i przysięgam, dałem z siebie wszystko, żeby wyszły jak najpiękniejsze. Dla mnie jednak jak najpiękniejsze nie oznacza poetyckie ani egzaltowane, które skrótowo określam a`la Harlequin. Miałem własny pomysł na opis erotyczny i się go konsekwentnie trzymałem. Nie wiem, czy czytelnicy zauważą, ale starałem się opisać akt seksualny jak najdokładniej, ze szczegółami, ponieważ jego rolą jest wywołanie podniecenia seksualnego u czytelnika. A taki opis może oddziaływać na podświadomość lepiej niż te egzaltowane. 

Osobny temat to niezwykła popularność zlikwidowanego już bloga „pana do towarzystwa” Grzesznego Adama, który miał kilka milionów odwiedzających. A jego opisy były bardziej naturalistyczne od moich. Polki, wchodząc na jego stronę, pisząc komentarze, zagłosowały, co chcą czytać, i to jest dla mnie decydujący argument. Oczywiście nie wzorowałem się na tym panu, sam wymyśliłem swoją konwencję, jednak jego nieprawdopodobny sukces jest potwierdzeniem, że miałem rację. Tylko, że w jego książkach jest chyba ponad 30 % tekstu samych opisów erotycznych, niekiedy bardzo ostrych i są rozchwytywane. 

Dowodem szczególnej hipokryzji stała się dla mnie pewna blogerka, która mnie skrytykowała za zbyt śmiałe opisy. Jakie było moje zdziwienie, kiedy ta pani zachwyciła się książką Grzesznego Adama! Przyznaję, że ma talent, a jego opisy są bardzo dynamiczne, więc nie jest to w żadnym stopniu jego krytyka.

p.s.
Podobną niechęć wzbudzają we mnie opisy militarne, dlatego zostały w powieści ograniczone do niezbędnego minimum. Nie mam do nich drygu, a poprzeczka została zawieszona niezwykle wysoko, więc z ulgą ograniczyłem się do zaledwie kilku stron. Na szczęście nie było potrzeby ich rozbudowywania.

Wioleta Sadowska: Do jakiej kategorii odbiorców według Pana kierowana jest lektura „Jazdy na rydwanie”?

Julian Hardy: Do wszystkich którzy lubią dobra literaturę. Moje obawy na ten temat zostały rozwiane przez opinie blogerów i blogerek, którzy zaliczają się do wszystkich kategorii wiekowych, a pochodzą z różnych środowisk. Recenzji na blogach jest ponad 50 więc można już się pokusić o pewne uogólnienia.

Wioleta Sadowska: Julian Hardy to pseudonim literacki. Dlaczego zdecydował się Pan publikować zachowując anonimowość?

Julian Hardy: Dla tych samych powodów, dla których zachowuję anonimowość, nie chcę wyjawiać dlaczego to robię. Na pewno jednak nie zależy mi na popularności.  Zależy mi tylko na czytelnikach. 
Pisze się dla siebie. Kiedy się pisze nie należy, a nawet nie wolno myśleć o czytelnikach, o tym, co pomyślą. [Pisanie pod rynek, pod czytelnika, pod zapotrzebowanie, modę, niczego dobrego nie przyniesie]. Kiedy się postawi ostatnią kropkę, liczy się wyłącznie czytelnik.

Wioleta Sadowska: Jest Pan lepszym obserwatorem, czy rozmówcą? Czy to pomaga w pisaniu?

Julian Hardy: Obserwatorem jestem chyba beznadziejnym. Wielka szkoda, bo to z pewnością potrzebna cecha u pisarza. Pisząc „Jazdę na rydwanie” nadrabiałem wyobraźnią. Rozmawiać lubię, można mnie nazwać gadułą i to chyba pomaga w pisaniu. Trudno powiedzieć. Na pewno nie przeszkadza.

Wioleta Sadowska: Jakie są Pana dalsze plany pisarskie?

Julian Hardy: Dzisiaj w nocy postawiłem ostatnią kropkę w mojej nowej powieści. To dla mnie wielki dzień. W odróżnieniu od „Jazdy na rydwanie” ta powieść sama się nie napisała. Niestety. Musiałem ciężko pracować nad każdym rozdziałem i na bieżąco wymyślać fabułę. Moja wyobraźnia spłatała mi figla i obdarzyła mnie w międzyczasie alternatywną historią pewnego księstwa w Italii we wczesnym renesansie, której nikt z pewnością nie będzie chciał czytać, dlatego byłem zmuszony wypracować treść nowej powieści. Tak też potrafię pisać, choć w porównaniu z wykorzystaniem wyobraźni jest to droga przez mękę. Ta powieść jest nawet dłuższa od pierwszej, bo ma obecnie 290 000 słów. Nie da się już, nawet po skrótach wydać w jednym tomie. Będą dwa. 

Zastanawiam się nad pewnym rozwiązaniem, zbliżonym do tego co zrobił Cortazar w „Grze w klasy” Chodzi o zerwanie z chronologią. Pierwszy tom opisuje historię Marka,, a drugi Louise. W efekcie, od połowy tomu „Marek”, kiedy się spotykają, czytelnik nie będzie wiedział, skąd się biorą pewne fakty. Będzie zmuszony albo zerknąć do drugiego tomu [będą odsyłacze, jak u Cortazara] albo cierpliwie poczekać. Jeżeli się zdecyduję na to rozwiązanie, to oczywiście będzie również dostępna wersja tradycyjna z chronologicznym rozwojem zdarzeń. Czytelnik zdecyduje, czy chce czytać wersję klasyczną, czy eksperymentalną. Rozmawiałem już o tym pomyśle z red. Pomiankiem z Novae Res. Wstępna opinia „nie jest negatywna”.

Napisałem powieść, mam ponad 90 % fabuły [coś się zawsze zmieni, coś odrzuci, coś dopisze] teraz czeka mnie praca nad redakcją. Jak skończę w dwa lata, to będę pozytywnie zaskoczony. Nigdzie mi się nie spieszy, to moja ostatnia powieść i dla mnie jest istotne, żeby nie była gorsza od pierwszej. Czeka mnie ogrom pracy nad formą literacką, ale ja na szczęście tę pracę lubię, choć oczywiście nie miałbym nic przeciwko temu, żeby i ta powieść „sama się napisała”.

To w pewnej mierze kontynuacja „Jazdy na rydwanie”. Spotkamy kilku bohaterów, Lou Lou, teraz Louise, która jest jedną z dwóch głównych postaci. Dzieci Roberta: Julię oraz Andreasa, Jeana, Robina Strutta z MI6, Kapitonowa i Ponomariova z KGB, Evę. Reszta, czyli znakomita większość to nowi bohaterowie. 

Pragnąłem napisać powieść rozrachunkową o moim pokoleniu, jak z piosenki Kaczmarskiego „Co się stała z naszą klasą”. Okazało się, że brakuje  mi umiejętności. Do napisania takiej powieści o PRL, od której czytelnik nie będzie się potrafił oderwać potrzeba nie lada talentu. Ponieważ ten PRL był przeraźliwie nudny, a dramatu pisać nie chcę i nie potrafię. Pragnę, żeby czytelnik nie mógł się od mojej powieści oderwać. Mój zamiar powiódł się częściowo. Nieco mniej niż połowa akcji toczy się jednak w tym nieszczęsnym PRL. Udało mi się nawet udramatyzować losy bohaterów. Jednak zmuszony byłem przenieść akcję za granicę, ponieważ doszedłem do ściany. Dlatego mój bohater, Marek Starski ucieka z PRL. 

Wioleta Sadowska: Życzę zatem powodzenia w dopracowywaniu nowej książki. Co na koniec chciałby Pan przekazać czytelnikom Subiektywnie o książkach? 

Julian Hardy: Po dramacie jaki przeżyłem, pisanie przywróciło mi sens życia. Moim marzeniem jest spędzać czas na spotkaniach autorskich. Poza tym będę kończył drugą powieść. Kupię przyczepę kempingową i będę jeździł po Polsce. Spotkania w bibliotekach – stąd ta przyczepa, żeby za wiele nie dopłacać, bo na honoraria nie liczę i w domach wczasowych oraz sanatoriach. Mam już bazę 600 największych i niecierpliwie czekam na koniec epidemii. Moje spotkania będą się różnić od innych tym, że na początku zamierzam jako wprowadzenie, wygłosić krótki wykład o literaturze. Goście będą mogli wybierać spośród kilkunastu tematów. Zdradzę, że byłem kiedyś wykładowcą uniwersyteckim, w tym na UJ i UW. 

Serdecznie zapraszam!


Ja również zapraszam was do lektury książki "Jazda na rydwanie", gdyż to kunsztownie napisana, epicka powieść o ludzkim losie, który potrafi kreować najbardziej nieprzewidywalne scenariusze. Premiera powieści już jutro!


Wpis powstał w ramach współpracy z Wydawnictwem Novae Res

19 komentarzy:

  1. Obstawiam, że tym razem książka nie dla mnie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciekawy wywiad i zachęca do sięgnięcia po książkę :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo ciekawy wywiad powstał. Gratuluję Wiolu :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Interesujący autor u ciekawy wywiad :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Mnie już zachęciło :) w sumie wywiad zawsze, bardzo dużo mówi.

    OdpowiedzUsuń
  6. Ciekawy wywiad. Czasem mówi więcej o autorze niż sama książka ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. W powieści rozmach i w wywiadzie rozmach. A jednak autor lubi pisać. :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Książkę czytałam, jeszcze w wersji self - publishingowej autora :) Pamiętam ją jakby to było dzić. Bardzo dobrze ją oceniłam.

    OdpowiedzUsuń
  9. Jak zawsze bardzo ciekawa i zajmująca rozmowa. 😊

    OdpowiedzUsuń
  10. podziwiam siłę i determinację

    OdpowiedzUsuń
  11. Ciekawy wywiad- jak widać praca nad książką wcale taka łatwa nie bywa. A swoja droga pozycja brzmi zachecajaco :-)

    OdpowiedzUsuń
  12. Czyta się wywiad z rosnącą ciekawością :)

    OdpowiedzUsuń
  13. Wywiad mega fascynujący. Przeczytałam całość od A do Z. Pozdrawiam i proszę o więcej tego typu postów :-)

    OdpowiedzUsuń
  14. Świetny wywiad, ciekawie się czytało!

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję wszystkim za ślad, który tutaj zostawiacie :)

Copyright © 2016 Subiektywnie o książkach , Blogger