Kolejny zwiastun cyklu "Piętno Pielgrzyma"




Kilka miesięcy temu prezentowałam wam pierwszy zwiastun cyklu autorstwa Janusza Lasgórskiego pt. "Piętno Pielgrzyma" . Dwa tomy pt. "Zbuntowani" oraz "Naznaczona" systematycznie przybliżam wam także na łamach bloga. Czas więc, abyście poznali drugi zwiastun tej serii, dostępny na stronie autora.

Znalezisko - początek wszystkiego


Ander rozchylił płachtę prowizorycznego namiotu i spojrzał w niebo. Nawałnica przeszła bokiem. Gnane wiatrem chmury przesunęły się dalej na północ, ciągnąc za sobą popielatą kurtynę deszczu.
Spojrzał w dół w kierunku polany, gdzie spomiędzy bukowych zagajników nadal, jak przed laty, wyrastały resztki murów i wały obronne zamku Wołek. Liczne, świeże wykroty, sterczące korzenie powalonych buków, wezbrany potok i rozmiękła ziemia nie zachęcały do opuszczenia bezpiecznego schronienia.
Pochwalił się w duchu za ostrożność. Wzniesienie, na którym w pośpiechu urządził tymczasowe obozowisko, uchroniło jego rzeczy przed zalaniem, a być może i zniszczeniem. Szczególnie martwił się o elektronikę wykrywacza metali i jednocześnie lokalizatora podziemnych tuneli, murów i innych zabytków przeszłości.
To był stary, wysłużony sprzęt, pamiętający okres młodości trzeciego pokolenia jego przodków. Czuł do niego dziwny sentyment. Pierwotnie był to zwykły garret, model 350, jeśli dobrze pamiętał. Należał do ich rodziny, familii poszukiwaczy zapaleńców, od zawsze. Ander podejrzewał nawet, że pierwszy właściciel buszował z tym sprzętem po okolicznych lasach jeszcze przed Dekadą Słonecznych Burz. Odnawiany i modyfikowany nadal bywał użyteczny.
Już trzeci dzień z rzędu, od świtu do zmierzchu, metr po metrze sprawdzał kolejne, starannie wytypowane kwartały wzgórza. Gdzieś tu, wiele lat temu, jego przybrany ojciec natrafił na warte zbadania podziemne pustki. Nie zdążył przeprowadzić do końca eksploracji i zaginął bez wieści. Były to trudne czasy, istna zawierucha klęsk klimatycznych i starć z grupami zdesperowanych uchodźców, szukających na pogórzu Karpat sposobu na przeżycie.
Jedynym dowodem świadczącym o dotarciu ojca do podziemnej skrytki miał być dołączony do jego testamentu złoty aureus, rzekomo zabrany stamtąd jako dowód odnalezienia zabytkowych przedmiotów. Notatka opisująca odnalezienie tej rzymskiej monety zaciekawiła go bardzo. Ojciec był twardo stąpającym po ziemi realistą, a mimo to napisał kilka fantastycznie brzmiących zdań, których treść głęboko zapadła w pamięć Andera:
Zabrałem tylko kilka cennych kamyków. Traktuję je jako znaleźne. Wiek całości na oko, z małymi wyjątkami, szacuję na czternasty wiek. Nie mam czasu na załatwianie formalności. Zresztą prawo i władza w tej chwili praktycznie nie istnieją. Sporządziłem dokumentację i zatrudniłem archeologów do przebadania ruin i wałów obronnych. Pieniędzy ze sprzedaży błyskotek wystarczy na zakup zamkowego wzgórza i najbliższej okolicy.
W ramach znaleźnego zachowałem też bardzo oryginalny naszyjnik z aureusem (pierwszy wiek p.n.e.) i platynowym dyskiem, ale nosiłem go tylko przez dwa dni. Ma w sobie coś niepokojącego. Musiałem go zdjąć, bo on… miesza mi w głowie, słyszę głosy. Nie wiem, co się dzieje. Bądź ostrożny, on uzależnia. Albo jest nasączony narkotykiem, albo dołączony do niego dysk to jeden z tych nowoczesnych, kontaktowych nanogadżetów, sprowadzających człowieka do poziomu oglądacza. Nie sądzę jednak, bo aureus jest naprawdę oryginalny i wiekowy, sprawdzałem. Moim zdaniem sam dysk to coś zupełnie jakby… nie z tego świata. Nie widać żadnej wewnętrznej nanostruktury – upewniałem się.
Uwierz, nie zwariowałem.
W końcu udało mi się odpiąć klips. Nieszczęsny dysk pozostawiłem w skrytce. Wreszcie pomogło – odzyskałem spokój. Całą resztę pozostawiam w depozycie, żebyś uwierzył.
Kiedy podejmiesz poszukiwania, zabierz naszyjnik ze sobą. Dysk zaświeci własnym światłem na przywitanie. Sam sprawdziłem to kilkakrotnie. Będziesz wiedział, że nie zwariowałem.

Ander zrobił, jak napisał ojciec, i prawie mu uwierzył, ale dopiero po dwudziestu długich latach. Rozpoczął poszukiwania. Jednak od samego początku wszystko szło jak po grudzie. Dane odnalezione w plikach pamięci ojca, dotyczące pozycji wiekowego schowka, okazały się błędne.
Żart?
Według danych terenowych przeniesionych na mapę podziemna komora powinna… unosić się w powietrzu nad zachodnim zboczem garbu, oddalona o kilkanaście metrów od szczytu wzniesienia.
A jednak… Ojciec nigdy nie robił takich błędów… Zawsze był dokładny aż do przesady. Podobne żarty też nie leżały w jego naturze.
Ander po raz kolejny tego dnia wyciągnął mapnik. Kompas wbudowany w nieprzemakalne etui okazał się wygodnym gadżetem. Szybko zorientował mapę i sprawdził położenie charakterystycznych punktów w terenie.
Dane lokalizacji za nic nie chciały współgrać z rzeźbą terenu. Współrzędne GPS lub też informacja o wysokości wzgórza musiały być celowo zafałszowane.
No pewnie. Tylko o ile i w jakim kierunku?
Próbował dopasować wszystkie możliwe liczby, w tym daty urodzenia członków rodziny i ważnych zdarzeń w życiu ojca, kraju i świata. Bez efektu. Pozostało więc żmudne i systematyczne przeszukanie całego wzniesienia.
A jeśli tu chodzi o inne wzgórze? Jeśli przesunięcie jest znaczne?
Podobnych pagórków i garbów wyrastających ze zboczy gór Waliska i Zasolnica nie brakowało. Opis mógł równie dobrze dotyczyć szczytu Palenicy, jak i Bukowskiego Gronia, przysłaniającego wschodni horyzont. Bo przecież i tam kiedyś wyrastały warowne grodziska.
Zapis traktował o odkryciu podziemi na północ od ledwie rozpoznawalnych ruin zamku, w miejscu, z którego aż po horyzont roztaczał się rozległy widok na dolinę Soły.
No tak. Ale w końcu ojciec wykupił właśnie to wzgórze.
Ander znów spojrzał w zasnute ciemnymi chmurami niebo i niezadowolony odłożył mapę. Kątem oka zarejestrował powrozy ognia uderzające w skaliste zbocze Waliska.
– Bardzo precyzyjne określenie, nie powiem – burknął do siebie.
Spóźniony grom wyładowania wstrząsnął powietrzem.
Blisko.
U wejścia do namiotu coś załopotało. Obejrzał się w samą porę, żeby dostrzec małego, włochatego stworka, wlatującego pod płachtę.
Nietoperz? Mopek? Zgłupiałeś, kolego? U człowieka szukasz schronienia?
Tymczasem towarzyski nietoperz nic sobie nie robił z niezadowolonej miny gospodarza. Począł latać w kółko wzdłuż ścian namiotu i ani myślał skorzystać z uchylonego usłużnie lufcika.
Ander rozwarł wejście na całą szerokość.
– Zmykaj, mały. Szanujący się nietoperz nie lata w dzień podczas burzy. Bądź grzeczny – upomniał.
Mopek nie miał jednak zamiaru być posłuszny. Uczepił się konstrukcji dachu i zastygł w bezruchu.
Ander wzniósł oczy ku niebu i wymownym ruchem ramion wskazał ociekający wodą las.
– Do domu! Już!
Mopek nastroszył jedwabiste futerko, a jego płaski pyszczek przybrał wyraz świętego oburzenia.
Na ten widok właściciel namiotu od razu zmiękł.
– Oj, nie obrażaj się. Zabłądziłeś? Odprowadzę cię, chcesz? Nie możesz ze mną zamieszkać. Jutro dołączą trzy kobiety, Izz, taka… bliska znajoma i dziewczynki: moja wnuczka Angela i Eve, córka Izz… Teraz już obie są jej córkami. Skomplikowane? Nie musisz rozumieć… Mnie też się czasem myli. Wszystkie trzy są jakby moje. Nie boją się takich jak ty, ale muszę tu wszystko ogarnąć. Przyjeżdżają tylko na jeden dzień. Chcą odpocząć, a tu taki bałagan. Kobiety zawsze mnie mobilizują. Rozumiesz, co?
Wymowny grymas malujący się na pyszczku malucha utwierdził go w przekonaniu, że znalazł wdzięcznego słuchacza.
– Wiesz, wracam z nimi do wioski, bliżej ludzi, na kilka dni. Nie zostało mi wiele czasu, tylko dzisiejszy wieczór. Teraz poszperam jeszcze trochę po okolicy… póki można. Skoro przestało padać, chciałbym przynajmniej do końca sprawdzić ostatni wycinek tego zbocza. Jutro już moim czasem będą rządzić najmilsze istoty na tym padole, ale bardzo absorbujące i zaborcze. Takie jest życie, bracie. Coś za coś.
Ruszył do wyjścia. Mopek jakby zrozumiał. Posłusznie poderwał się do lotu i pewnie skierował w stronę pobliskiego jaru, do miejsca, gdzie przed godziną Ander przerwał poszukiwania. Ścieżka lawirowała, szerokim łukiem omijając powalone drzewa i wykroty, lecz nietoperz uparcie nie odstępował swojego towarzysza ani na chwilę.
Przynajmniej jest się komu pożalić.
Kiedy niemal równocześnie dotarli w końcu na miejsce, Ander przystanął zaskoczony.
Ulewa przemieniła zbocze nie do poznania. Skraj skarpy obsunął się, porywając ze sobą kilka karłowatych jodeł. Powalone drzewa pokrywała już glina i kamienie, które woda zmyła ze skały, odsłaniając przez to wysoki klif z zielonkawego piaskowca. Wyniosła, zwarta, połyskująca wilgocią skała sprawiała teraz imponujące wrażenie.
Niesamowite, jak szybko zachodzi erozja i tworzenie całkiem nowych form. Ileż może być wart opis tej okolicy sprzed dwudziestu lat?
Mopek najwyraźniej nie przejmował się zbytnio zmianami w wyglądzie otoczenia, bo natychmiast wystartował ku ścianie i nagle zniknął bez śladu. Jakby wyparował w zderzeniu z litą skałą. Ander dopiero po chwili odnalazł ledwie widoczny cel desperackiego lotu malucha. Wysoko, w górnej warstwie kamienia, przysłonięta nawisem, otwierała się wąska, ukośna szczelina prowadząca w głąb skalnego masywu.
Pęknięcie… Jaskinia?
Podszedł bliżej.
– Ha! Nietoperze mieszkanko jak się patrzy.
Zanim skończył mówić, mopek pojawił się znowu nad jego głową. Dałby sobie rękę uciąć, że nie wyleciał z otworu w skale.
– A ty skąd? Ty… A może to nie ty?
Mopek nie był rozmowny. Znów zanurkował w szczelinie.
– Zapraszasz? Czemu nie. I tak muszę sprawdzić… Hm… – rozmyślał na głos, owładnięty nagłą nadzieją.
Spokojnie. Najpierw ustalimy pozycję.
Liczby za nic nie chciały pasować do współrzędnych podanych w testamentowym zapisie ojca.
Sprawdzimy z góry – zadecydował.
Musiał nadłożyć kawał drogi w dół jaru, żeby znaleźć dogodne wejście na szczyt skarpy. Mopek nie rezygnował. Jeszcze dwukrotnie wracał, nurkował w szczelinie i znów pojawiał się znikąd za plecami Andera, potem śmigał bokiem w kierunku pęknięcia, za każdym razem uderzając skrzydłami o jego twarz i ramiona.
Napaleniec, psia noga. Coś ci odbija?!
Pogroził mu palcem.
– Uważaj, kolego! Idę, idę!
Wreszcie stanął na szczycie skały.
Wykrywacz od razu zamrugał zielonym światłem sygnalizującym pozytywny wynik pomiaru. Jeden rzut oka wystarczył. Ander zaczerpnął głęboko powietrza i usiadł z wrażenia.
Komora była niewielka, ale jej regularny kształt wskazywał wyraźnie na sztuczne pochodzenie podziemnej skrytki. Jednak nie to było najważniejsze.
Pod kamienną posadzką urządzenie zlokalizowało stertę niewielkich przedmiotów z metali szlachetnych. Widok małego, platynowego dysku porzuconego w kącie szczególnie go ucieszył. Wreszcie przekonał się, że ten krążek naprawdę istnieje – miał go jak na dłoni. To o nim wspominał ojciec w testamencie. To ten dysk opisywał jego przyjaciel, kiedy Ander pokazał mu swój naszyjnik z aureusem i złotym klipsem.
Pol, bo tak miał na imię, znał się na starociach. Określił go, pomijając opowieści ojca o jego nadzwyczajnych właściwościach, jako ważny, brakujący element tej starożytnej ozdoby, który Ander niezwłocznie powinien odnaleźć i połączyć w jedną całość.
– Bingo!
A gdzie wejście?
Wybrał odpowiednie funkcje wykrywacza. Skan przestrzenny komory od razu wykazał obecność prostokątnej kamiennej pokrywy w narożniku sklepienia. Zamiast żelaznych uchwytów posiadała ona dwa zalepione gliną otwory.
Tak właśnie powinno być.
Wskazówka w testamencie ojca dotyczyła sposobu podnoszenia pokrywy włazu za pomocą przewleczonej przez otwory liny i wielokrążka, zawieszonego na konarze wiekowej jodły.
Hm…
Ostatnie drzewa w najbliższej okolicy właśnie runęły ze skarpy. Metrowa warstwa gliny i kamieni pokrywająca płytę włazu zapowiadała z kolei spore kłopoty podczas kopania. W dodatku turystyczna saperka Andera zdecydowanie nie nadawała się do tej roli. A i tak z wykopkami musiał poczekać do zmierzchu. Nie mógł dopuścić do poznania lokalizacji skrytki przez zabłąkanych turystów.
Odczytał pozostałe wyniki analiz wykonanych przez urządzenie.
Wykrywacz sygnalizował obecność korytarza prowadzącego w dół zbocza.
Do ruin?
Sprawdził godzinę. Do zachodu słońca pozostały niemal trzy godziny. Zamiast zająć się nudnymi porządkami w obozowisku, postanowił jeszcze sprawdzić, dokąd naprawdę prowadzi podziemne przejście.
Dołączył niezbędne elementy wyposażenia i uruchomił na wykrywaczu funkcje magnetometru i georadaru. Korytarz skręcał łagodnie w kierunku północnym i zagłębiał się w skałę.
Mopek znów pojawił się nad jego głową, zatoczył koło i wysunął się na prowadzenie. Po przejściu około dwudziestu metrów i wykonaniu kilku zmian kierunku w miejscach, gdzie korytarz omijał wystające z podłoża fragmenty litej skały, Ander był gotów uwierzyć w cuda. Mopek nadal prowadził, lecąc dokładnie nad trasą podziemnego przejścia.
Jakby znał odczyty magnetometru… z wyprzedzeniem.
– Heh. I jak tu pozostać wiernym logice własnego umysłu? – Ander westchnął zdezorientowany. – Przypadkowy zbieg okoliczności i już rozum przekonuje nas o ingerencji sił nadprzyrodzonych. Nietoperza echolokacja? Zgoda, ale…
Nagle zamilkł. Maluch przysiadł na tarasującej przejście kłodzie, a magnetometr w tej samej chwili zasygnalizował obecność pod nią osobliwej kamiennej studni. Osobliwej, bo na pierwszy rzut oka stanowczo zbyt głębokiej i niepodobnej do zwykłych studzienek kanalizacji burzowej, rozlokowanych zwykle u podnóży wzniesień. Nawet te zachowane w dobrym stanie miały zaledwie po dwa metry głębokości, a żelbetonowa konstrukcja zwykle pozwalała wyróżnić je na wyświetlaczu wykrywacza.
Górną część odkrytej właśnie studni stanowił, sięgający jej powierzchni, niewielki krąg z litego, współcześnie wylanego betonu, cała reszta zaś wykonana została z nałożonych na siebie półmetrowych segmentów, z których każdy składał się z dwóch bloków miejscowego piaskowca, uformowanych w kształtne półpierścienie.
Solidny kamieniarski majstersztyk. I bez wątpienia wiekowy.
Kilka minut biedził się z pomiarem głębokości. Jego prosty sprzęt nie pokazał dna. Chwilowo musiał zadowolić się bardzo ogólnymi wyliczeniami. Wynikało z nich, że studnia sięgała co najmniej pięćdziesiąt metrów w głąb góry.
– Coś takiego! Czyżby poniżej poziomu zamkowego wzgórza?
Uklęknął i z pewnym trudem rozgarnął bujną kępę ostrężyn zakrywającą otwór, po czym sięgnął w głąb, na całą długość ramienia. Przesunął dłonią wzdłuż ścian. Wystające w miejscu łączenia resztki spróchniałych belek potwierdziły wskazania wykrywacza. Tego niemal idealnie pionowego szybiku od bardzo dawna nie chroniła żadna pokrywa.
Fart. Kłujące zarośla to świetny kamuflaż.
Gwałtowny łopot skrzydeł zmusił go do spojrzenia w górę. Nie zdążył uchylić głowy. Nietoperze skrzydła boleśnie smagnęły go po policzku. Włochaty stworek przysiadł na chwilę na ramieniu zaskoczonego odkrywcy, potem skulił się i jak kamień wypuszczony z procy zanurkował prosto w ciemną czeluść studni.
– Szlag! Durny jesteś?! Ty… – Ander zmełł w ustach siarczyste przekleństwo.
W odpowiedzi usłyszał dobiegające z dołu zachęcające popiskiwanie.
Podrapał się po czuprynie kompletnie zdezorientowany.
– Tresowany nietoperz?… Wypada wejść, skoro zaprasza.
Zawahał się. Nigdy nie przepadał za zwiedzaniem starych, zatęchłych piwnic, a już szczególnie ciasnych, wiekowych tuneli, które w każdej chwili groziły zawaleniem.
Jaskinie to co innego. Solidne, naturalnie ukształtowane… Eh, nie w tej okolicy. Zapomnij.
Ponownie przyjrzał się analizom wykrywacza. W ścianie studni widniały wgłębienia. Wykute w regularnych odstępach mogły z powodzeniem służyć jako schody prowadzące aż na samo dno.
Bez przesady. Nie teraz. Ale poziomym korytarzem do skrytki…? Czemu nie?
Wejście boczne znajdowało się niespełna dwa metry od powierzchni studni. Żeby dostać się do skrytki, wystarczyło pokonać krótki odcinek zbadanego już korytarza. To mogło się udać. Jeśli dane uzyskane z magnetometru były dokładne, nie powinien napotkać zawałów. Czekanie do zmierzchu i kopanie w kamienistym gruncie, żeby otworzyć kamienną pokrywę włazu, miałby z głowy.
Usiadł na krawędzi i poszukał stopami oparcia. Bez trudu odnalazł kolejne wgłębienia w ścianie. Zawisł na ramionach i na jedną chwilę zastygł w bezruchu.
Przed zejściem w głąb studni powstrzymał go sygnał wywoławczy komunikatora. Błyskawicznie podciągnął się ku powierzchni, stanął na pierwszym stopniu i spojrzał na wyświetlacz.
Nieoczekiwany kontakt zaniepokoił go. Trzy sygnały wywołania zakończone rozłączeniem mogły oznaczać tylko jedno: Izabela z dziewczynkami będzie na umówionym miejscu jeszcze dziś.
Musiało się wydarzyć coś niedobrego.
Odczekał chwilę, gorączkowo rozważając nową sytuację. Brak ponownego wywołania przywrócił spokój. Będą dopiero na godzinę przed zachodem słońca. Tak wcześniej ustalili, na wszelki wypadek.
Są wszystkie razem. Angela jest bezpieczna.
Nie pozostało mu wiele czasu, ale powinno wystarczyć. Dysk musi zabrać koniecznie – obiecał Polowi. A przy okazji szybko zakończy dokumentację całej reszty – ojciec na pewno by tego chciał.
Bez dalszej zwłoki skoczył o dwa stopnie w dół. Niestety, zwietrzała krawędź kamienia nie utrzymała jego ciężaru, pękła i poleciała w dół. Ander stracił oparcie. Po raz kolejny przekonał się, że pośpiech nie jest dobrym doradcą.
Spadał.
Wieloletnie doświadczenie grotołaza amatora nie zawiodło go i tym razem. Przytomnie podkurczył nogi, po czym wygiął ciało do pozycji poziomej i błyskawicznie przerzucił ręce za głowę. Kiedy sięgnął palcami cembrowiny, wyprostował błyskawicznie nogi. Jego głowa i plecy uderzyły z impetem o zimny, mokry kamień. Zabolało, jednak stopy szczęśliwie natrafiły na przeciwległą ścianę i kolejne wgłębienie. Naprężył mięśnie ramion, wytrzymał szarpnięcie i zawisł, rozpięty niczym pajęcza sieć nad ciemną pustką studni.
Cholera! Udało się.
Odłamki betonu z trzaskiem rozbiły się o niewidoczne dno.
Niewiele brakowało.
Rozejrzał się. Miał szczęście. Jego stopy o centymetry ominęły pustkę bocznego korytarza.
Gdybym nie trafił w ścianę… – złajał się w myślach. Strach pomyśleć. Angela zostałaby zupełnie sama. Uważaj, durniu! Musisz żyć. Nawet jeśli nie masz na to ochoty.
Rozłożył ręce, zwrócił się twarzą w dół i ostrożnie, tyłem wpełzł w otwór podziemnego tunelu. Nie tracąc czasu, włączył latarkę czołową i ruszył pod górę w kierunku komory. Okazało się, że kamienna konstrukcja korytarza, choć wiekowa, bardzo skutecznie uchroniła przejście przed zasypaniem. Niewielkie namuliska pokonał na kolanach, bez trudu rozgarniając miałką ziemię. Powietrze, choć przesycone wilgocią i zapachem butwiejących liści, nadawało się do oddychania. Pęknięcie w skale i położona nieco niżej studzienka zapewne od bardzo dawna umożliwiały stały przepływ świeżego powietrza w korytarzu.
Kiedy zasapany zatrzymał się wreszcie u wejścia do komory, jej wnętrze natychmiast pojaśniało zielonym światłem, wydobywającym się z porzuconego w kącie gadżetu.
Ojciec nie miewał halucynacji. Dysk błyszczał coraz mocniej, jakby na powitanie swej drugiej połowy – złotego aureusa zawieszonego na szyi przybysza.
Ander ostrożnie podniósł krążek i z uwagą obejrzał z każdej strony.
Na pierwszy rzut oka jednostronnie wypukły, przypominał zwykły świetlik zbliżeniowy – dziecięcą, zdobioną kryształkami zabawkę, do kupienia na każdej giełdzie świecących, latających i gadających gadżetów.
Starł ledwie widoczną warstwę pyłu pokrywającą płaską powierzchnię krążka. Błyszczała jak lustro. Nie dostrzegł na jego idealnie gładkiej powierzchni nawet najmniejszego zarysowania. Zważył dysk w dłoni i pokręcił głową z niedowierzaniem. Z całą pewnością wykonany był z metalu, bardzo twardego, białego i szlachetnego metalu. Tak, jak opisał go ojciec.
Zabawka ze stopu platyny? Ciekawe.
No cóż, świecenie może być zwykłą luminescencją aktywowaną ciepłem moim lub każdej żywej istoty. Hm… Po tylu latach w ciemności? Starożytny amulet czy nowoczesny gadżet? Jednak ojciec nie znalazł w nim żadnych podejrzanych nanostruktur – zastanawiał się. To się okaże.
Wiele zabytkowych przedmiotów przewinęło się przez jego ręce, ale w żadnym z nich nie spotkał się ze zbiorem właściwości tworzącym równie niespójną całość. Choć nie – nie do końca. Ryty na wypukłej stronie krążka coś mu uparcie przypominały. Ten sam schematyczny rysunek słońca, księżyca i gwiazd w połączeniu z formą dysku z pewnością gdzieś już spotkał, w którymś z muzeów, wśród artefaktów z dalekiej przeszłości.
Dysku? Tak, dysku… Dysku z Nebry! Oczywiście! Ale, ale… platynowa miniatura oryginału sprzed pięciu tysięcy lat w skrytce z… czternastego wieku? To jakaś bzdura.
Ale i tak miał powód do radości. Zaproszenie Izz z dziewczynkami na zamkowe wzgórze okazało się dobrym pomysłem. Dla zachęty obiecał pokazać im plany rekonstrukcji miniaturowej warowni i coś jeszcze. Niespodzianką miała być opowieść o skrytce i dowód w postaci naszyjnika ze złotą przywieszką. Teraz mógł pochwalić się czymś więcej. Trzymał w ręce coś naprawdę wyjątkowego – starożytne znalezisko połyskujące kryształkami gwiazd.
Dziewczynki będą zachwycone.
Sięgnął do klipsa.
Zobaczymy. Wracaj na swoje miejsce, błyskotko. Tak chciał ojciec.
Nagle zdębiał. Na ścianach komory zatańczyły cienie. Znajomy pisk nietoperza zmusił go do osłonięcia twarzy. Mopek pojawił się niespodziewanie tuż pod sklepieniem – jakby znikąd – po czym wykonał kilka okrążeń wzdłuż ścian kryjówki i z gracją usiadł na karku zaskoczonego odkrywcy.
Ten otrząsnął się, bezskutecznie próbując odegnać natręta.
– Jasna cholera! – zaklął. – Wystraszyłeś mnie! Czego znowu chcesz?!
Mopek najwyraźniej nie miał zamiaru się tłumaczyć. Sfrunął na jego dłoń, rozpostarł skrzydła, z urazą spojrzał na rozeźlonego człowieka i… rozpłynął się w powietrzu, pozostawiając po sobie pierzasty, znikający szybko obłoczek zielonego dymu.
– Szlag by trafił! – wykrzyknął Ander i rozejrzał się zdezorientowany.
Już kiedyś, niespełna rok temu, miał do czynienia z podobnym, dziwacznie znikającym stworkiem.
Halucynacje? Dziedziczna przypadłość?
Rozwarł palce dotąd kurczowo zaciśnięte na dysku. Błyszcząca powierzchnia nagle zmatowiała.
Zmarszczył czoło zaniepokojony. Wokół działy się rzeczy nieprzewidywalne, które na dodatek uwłaczały prawom logiki. Nie cierpiał takich sytuacji. Przetarł lustrzaną powierzchnię brzegiem kurtki. Nie pomogło. Wsunął niesforny gadżet do klipsa i zabezpieczył. Zielona poświata natychmiast zgasła.
Zgrzytnął zębami.
Kolejna niespodzianka.
– I dobrze. Wszystko wraca do normy – pocieszył się. – Tylko latarka powinna świecić. I świeci, bo tak każę…
Nie dokończył tych filozoficznych rozważań. Ostry sygnał przywołania szarpnął jego nerwami. Poderwał się na równe nogi. Równoczesne wibracje opaski komunikatora zapowiadały kłopoty. Nie musiał sprawdzać. To jeszcze nie alarm, ale Izz potrzebowała go. Była na miejscu. Czekała.
Ruszył w stronę korytarza. Odległość dzielącą go od wyjścia na powierzchnię pokonał psim sposobem, na czworakach, wyrzucając za siebie fontanny miałkiej ziemi. Jego nogi instynktownie znalazły oparcie. Skoczył do krawędzi, złapał za obrzeże studni, podciągnął się na rękach i już po chwili pędził w dół zbocza.
Dopiero na skraju lasu zwolnił. Skręcił w prawo i ruszył obrzeżem rozległej polany, okalającej szczyt garbu wysuniętego ze zbocza góry. Właśnie tam, w resztkach ruin otoczonych wałem i głęboką fosą, czekały na niego wnuczka Angela, Izz i jej córka Eve – trzy bliskie mu istoty, dla których nadal warto było żyć.
Dwukrotnie okrążył zamkowe wzgórze, uważnie wypatrując nieproszonych gości. Wieczorna cisza uspokajała. Północny stok pokryty wiatrołomem wydawał się nie do przebycia. Od wschodu dostępu strzegła porośnięta chaszczami skarpa. Po raz ostatni rzucił okiem na rozległe łąki przylegające do garbu od zachodu i południa. Żółte, wypalone słońcem trawy nie zachęcały do spacerów. Z tej strony również nie powinien obawiać się przypadkowych turystów.
Szybko pokonał otwartą przestrzeń i wdrapał się na wał. Wychylił głowę i odetchnął z ulgą. Były tam. Siedziały razem na pelerynie, blisko siebie w osłoniętym murami wykopie, zajęte bardzo absorbującą zabawą – układaniem kamieni i kawałków cegieł w fantazyjne kręgi, wieże i schody.
Przez chwilę Ander z przyjemnością przyglądał się ich roześmianym buziom. Mała Angela śmiała się najgłośniej.
Aż trudno uwierzyć, że mając trzy latka, wzbudzała wśród starszych dzieci z sąsiedztwa respekt, zyskując przez to przydomek Wadera. Że też ten rozkoszny maluch potrafił szczerzyć zęby i warczeć jak prawdziwy wilczek, wymuszając w ten sposób na swoim otoczeniu ustępstwa… Albo protestować przeciw wszelkim nudnym obowiązkom i codziennym rytuałom, na przykład wobec zbyt częstego mycia włosów i sprzątania zabawek.
Jednak to głównie jej uśmiech i ufna, dziecięca bezpośredniość ujęły Andera i przywiązały do niej bez reszty. Przy okazji rzadkich spotkań już na przywitanie zawsze śmiała się całą sobą, a jej oczy jaśniały bezgranicznie szczerą radością. Tego właśnie zgorzkniały odludek potrzebował najbardziej i to wszystko brał pełnymi garściami, bez opamiętania.
A przecież powinien odejść. Tak podpowiadał rozum. Nie potrafił jednak tak postąpić.
Później dołączyły Izz i Eve, co wywołało u niego stan potrójnego zauroczenia, a jego rozum doprowadziło do kompletnej kapitulacji. W końcu przekonał sam siebie, że swoją dyskretną obecnością chroni najbliższe mu istoty. Uwierzył i pozostał. Jednak teraz, kiedy obserwował całą trójkę siedzącą samotnie w ruinach, w środku lasu, te wątpliwości powróciły ze zdwojoną siłą.
Zmienił pozycję, żeby lepiej widzieć.
Izz zachowywała się inaczej niż zwykle. Co chwilę, niby przypadkiem, odwracała oczy w kierunku odcinka wału widocznego z ich kryjówki. Jakby wiedziała, że Ander tam jest. Jej twarz na chwilę poważniała, po czym Izz, żywo gestykulując, wracała do zabawy z dziećmi.
Coś było nie tak. Jeszcze chwila, a zrozumie.
Nie powinien był dopuścić, żeby z dziewczynkami wędrowała lasem aż do tego miejsca bez dodatkowej ochrony. Według umowy miała czekać na pętli kolejki lokalnej kilkaset metrów dalej, na skraju lasu.
Dlaczego zdecydowała inaczej? Chciała przyspieszyć spotkanie?
Potrafił to zrozumieć. Sam postąpiłby podobnie, gdyż z trudem wytrzymywał rozłąkę nawet na kilka dni. Wciąż miał nadzieję, że dusząca tęsknota za tymi istotami ustąpi z upływem czasu, pozwoli mu wyjechać, zająć się tym, czym powinien. Ponawiał próby już wiele razy. Wracał jednak pokonany, z kolejnym logicznym uzasadnieniem swoich nieracjonalnych poczynań.
Nie chciał się oszukiwać. I tym razem chodziło głównie o Izz. Od chwili, kiedy zapytał ją, czy podejmie się opieki nad Angelą, wiedział, że i ona poczuła to beznadziejne coś. Jej oczy szukające jego spojrzenia towarzyszyły mu w dzień i w nocy, a rzadkie spotkania tylko pogłębiały odczuwaną codziennie pustkę.
Nigdy nie mieli okazji być tylko we dwoje. Jego życiorys wykluczał prywatność. Wieloletnia praca w wydziale kryminalnym policji, potem praktyka prywatnego detektywa przysporzyły mu niechcianych znajomych i nauczyły go nieufności. Nie mógł jej nic powiedzieć, a nawet porozmawiać z nią zbyt poufale na oczach innych. Pamiętał, kim był i kim jest.
Wystarczyłby mały przeciek, że są razem, a jej życie mogło zamienić się w piekło. Dziś jego osoba, nawet fotografia, przedstawiająca go jako aktywnego dziennikarza śledczego i publicystę wojującego z korupcją władzy, znów przyciągały uwagę świata przestępczego i jego starych „znajomych” zza więziennych krat.
Ander Sandor to tylko któreś z rzędu, przypadkowo wybrane imię i nazwisko. Używał go zaledwie od roku. Pozostałe informacje o Sandorze, dostępne w bazach danych, były równie nudne jak życiorysy tysięcy innych dziennikarzy pracujących na własny rachunek.
Nie żałował minionych lat, choć tylko praca, absorbująca bez reszty, aż do całkowitego wyczerpania, pozwalała mu przetrwać i nie zrobić czegoś szalonego, czego nie dałoby się już naprawić. W końcu przecież i tak musiał kiedyś wyjechać.
Niebawem.
Niewesołe rozmyślania przerwał mu znajomy, natarczywy trzepot skrzydeł nietoperza, zawieszonego w powietrzu niczym koliber, wysoko nad porośniętym chaszczami wałem.
Artysta się znalazł.
Ander pogroził mu pięścią. Jeśli miejsce spotkania było pod obserwacją, cyrkowe popisy nadpobudliwego futrzaka mogły zdradzić jego kryjówkę.
– Spadaj, mały – wysyczał na wszelki wypadek.
Nawoływania mopka natychmiast ustały, maluch nadleciał w ciszy, lotem ślizgowym niczym szybowiec i zgrabnie usiadł na gałęzi, zaledwie na wyciągnięcie ręki. Wielkie oczy wlepione w twarz Andera uparcie śledziły każde poruszenie jego ust.
Oczy?
Po raz pierwszy widział oczy mopka. Nienaturalnie duże, czarne i błyszczące.
– Oryginał z ciebie, kolego. Oczy mopków zwykle ledwie widać, są schowane w uszach… Podobno – wyszeptał rozbawiony. – Głodny?
Nie otrzymawszy jasnej odpowiedzi, powrócił do rozmyślań.
Dla dziewczynek zrobił już to, co należało: dał im nowy życiorys, zapewnił ochronę i pieniądze. Teraz powinien zniknąć z ich życia. A Izz? Jej nie potrafił ofiarować nawet przyjaźni. Bo cóż to za przyjaźń – na odległość? Poza tym to jemu grożono zemstą. To on samą swoją obecnością stwarzał zagrożenie dla całej trójki.
I jeszcze najważniejsze.
Gdzieś tam czekała jego Hana. Albo i nie. Nieważne. Przeżył z nią najlepsze lata swej niecierpliwej młodości. Nie mógł jej tak po prostu zostawić, zapomnieć jak o zagubionej w podróży zabawce. Miał ją odtrącić tylko dlatego, że jej komunikator wciąż zawzięcie milczał? Od katastrofy ślizgacza rejsowego minęły z górą dwa lata, a jej kapsuła ratunkowa nie wysłała nawet sygnału SOS.
Choć rozum wzbraniał się i nie przyjmował katastroficznych rozwiązań, sprawdził wszystko bardzo skrupulatnie i wiele razy. Jej nekrologu nie zawierały żadne publikatory ani przydrożne cmentarze położone w rejonie katastrofalnego finału ich pierwszej, podniebnej podróży za ocean. Wykorzystał ostatnią szansę. Nie dowierzał nikomu. Sam zagłębił się w przestępczy świat slumsów, spelun i przybytków tanich uciech. Szukał, przepytywał, płacił za informacje szpiegom, prostytutkom i stręczycielom. Bez rezultatu.
Z ciężkim sercem wrócił do sprawdzonych metod śledczych. Co dzień układał nowe, coraz mniej prawdopodobne scenariusze minionych zdarzeń: być może żyje tuż obok, straciła pamięć, jest więziona, zmuszana do niewolniczej pracy przez miejscowych kacyków, wciąż panoszących się na porzuconych ziemiach. Być może. Nocami, nie mogąc zasnąć, wciąż jednak powracał do pierwszego żałośnie naiwnego pytania. Skoro on z Angelą zostali uratowani, to dlaczego nie Hana?
Zdecydowane ruchy skrzydeł wzburzyły powietrze. Ander otrząsnął się z zamyślenia. Kolejny raz zlustrował okolicę.
Już czas.
Wszędzie panował spokój. Dziewczynki bawiły się doskonale, z zapałem układając kamyki w skomplikowany labirynt miniaturowych budowli. Izz pomagała im, co pewien czas poprawiając układ tworzonych wzorów.
Właśnie wstał, szykując się do zejścia, kiedy jego uwagę przyciągnęły jej dłonie, raz po raz powtarzające sekwencję tych samych gestów, zakończonych krótkim spojrzeniem w stronę wału.
Czyżby chciała mi coś przekazać?
Wytężył wzrok. Znajomość języka migowego nie była jego mocną stroną.
„Uważaj” – odczytał z trudem. „Mają broń”.
Przysiadł wstrząśnięty. Stało się to najgorsze. Izz została przymuszona do pełnienia roli przynęty. Była pilnowana.
Obserwują z daleka. Dziewczynki nie widzą napastników… Już zdążyły zapomnieć.
Nie było czasu na myślenie. Dziwne zachowanie Izz mogło zostać w każdej chwili zauważone.
Ander błyskawicznie zsunął się do podnóża wału. Ten ktoś powinien być ukryty gdzieś za nią – nie widział jej rąk.
Za ścianą z czerwonej cegły.
Poderwał się i ruszył w lewo. Musiał zajść napastnika od strony północnej. Przyśpieszył. Liczyła się każda sekunda.
Szczęk odbezpieczanej broni zatrzymał go wpół drogi. Łapaczy było co najmniej dwóch. Ten ukryty w pozostałościach baszty zewnętrznej obserwował jego nadejście, a teraz mierzył mu w plecy.
Ander przeklął w duchu swoją ślimaczą spostrzegawczość. Dopiero teraz dotarła do niego pełna treść ostrzeżenia Izz. Oczywiście. Jej palce kilkakrotnie wskazywały dwie czerwone cegły ułożone poza rzędami kamyków ze zwykłego piaskowca, symbolizującymi dziecięcy model wałów zamczyska.
Dwóch napastników – dwie ciężkie cegły. Tylko Izz mogła je tam ułożyć.
Nie czekając na wezwanie, wolno podniósł ręce do góry.
Takie zachowanie zwykle opóźniało naciśnięcie spustu – dawało czas na ocenę sytuacji, a niekiedy szansę na przejęcie inicjatywy.
– Odwróć się! Powoli! – usłyszał za sobą władcze warknięcie.
Amator. Zwyczajny, najemny hycel – stwierdził z odrobiną nadziei. Jeden z tych, którzy, zanim zrobią to, co im kazano, muszą wpierw nacieszyć się strachem ofiary.
Gwałtowny ruch za plecami zmusił go do błyskawicznego spojrzenia za siebie. W takich sytuacjach komenda „powoli” odnosiła się zwykle do gestów rąk i tułowia, ruchy głowy ofiary napastnicy zwykle lekceważyli. Zaryzykował. Musiał widzieć, żeby prawidłowo ocenić sytuację, podjąć decyzję. Nie mógł się pomylić. Liczył się czas. Napastnicy z pewnością się porozumiewali. Ten drugi już wiedział o jego nadejściu.
To, co zobaczył za plecami, przerosło jego wszelkie oczekiwania.
Zza odsłoniętych fundamentów baszty bramnej wyłonił się uzbrojony mężczyzna o budzących respekt gabarytach. Ruszył w kierunku Andera. Mały plecak i ubranie typu moro, na oko sądząc, nienoszące śladów zużycia, nadawały mu autentyczny wizerunek niedzielnego turysty. Osiłek nie zwracał uwagi na zatrzymanego. Z dystansowym paralizatorem w dłoni wykonywał właśnie dziwaczne podrygi, wymachy i uniki w przemyślnym tańcu z atakującym go zajadle małym latającym stworkiem.
Ander otworzył usta ze zdumienia.
Jego znajomy mopek, błyskając wściekle czarnymi ślepiami, bezustannie ponawiał ataki, raz po raz trafiając uzbrojonego mężczyznę skrzydłami w twarz. Łapacz, nie mogąc dojść do ładu z natrętnym maluchem, ryknął wściekle i począł oganiać się dwoma rękami, wymachując bronią jak szalony.
Ander momentalnie zwietrzył szansę dla siebie.
Teraz albo nigdy.
Walka wręcz z takim osiłkiem była ryzykowna i mogła trwać zbyt długo.
Kiedy uderzy…
Dogodna okazja pojawiła się natychmiast.
Jak na życzenie?
Mopek zaatakował łapacza w tył głowy. Ander, wykorzystując chaotyczne ruchy uzbrojonej ręki osiłka, skoczył do przodu, złapał nadgarstek napastnika i wykorzystując siłę wymachu jego ramienia, przeciągnął paralizator w dół, aż do uda. Bez trudu docisnął palec łapacza ułożony na spuście.
Zanim mężczyzna upadł porażony energią uwolnioną z jego własnej broni, Ander już biegł w stronę wykopu.
Dzięki, mały – zdążył pomyśleć.
Kiedy wdrapał się na szczyt zamkowego wzgórza, do jego uszu dotarł suchy trzask odległych wystrzałów.
Karabin pneumatyczny. Pociski obezwładniające – zarejestrował w biegu.
Wpadł do wykopu i stanął jak wryty. Dwa bezwładne ciałka dziewczynek leżały tuż za progiem w groteskowo skręconych pozach. Zwrócone twarzami ku niebu, oskarżycielsko spoglądały teraz w oczy Andera.
Ze świstem wypuścił powietrze z płuc. Zacisnął szczęki, żeby nie krzyczeć. Nogi ugięły się pod nim. Uklęknął.
Przyłożył dłoń do szyi Angeli. Dopiero po chwili jego palce wyczuły słaby puls. Ciepło jej skóry dodawało nadziei. Obie dziewczynki były nieprzytomne, ale żyły.
Uśpili! Zabrali tylko Izz. Broniła się, uciekała, strzelali…
Szum uruchomionego silnika dobiegający z drogi dojazdowej do ruin ponownie wstrząsnął jego nerwami. Zdusił emocje. Nie mógł teraz opuścić dziewczynek, w pościg ruszy ktoś inny.
Włączył wywołanie alarmowe komunikatora. Ten sygnał odbierze tylko Pol. Tylko jemu mógł ufać. Tylko Pol potrafił odnaleźć porywaczy bez narażania Izz. Tylko on, dzięki swoim kontaktom, może pomóc dziewczynkom, nie ujawniając przy tym ich tożsamości. Przecież Ander zawdzięczał mu życie… podobnie jak Angela.
Ostrożnie przeniósł bezwładne ciała na pelerynę i ułożył obok siebie. Spojrzał w niebo. Ślizgacz powinien pojawić się lada chwila.
Wzdrygnął się przerażony, kolejny raz kontrolując tętno dziewczynek.
Skóra Eve stała się nagle zimna, oddech Angeli był ledwie wyczuwalny, a jej puls wyraźnie osłabł.
Znów podniósł oczy ku wciąż pustemu niebu.
Nagle nad jego głową zatańczył cień. Mały, puszysty pomocnik pojawił się znowu.
Ander podniósł rękę w geście desperacji.
– Odszukaj, Izz, przyjacielu! – wychrypiał. – Proszę.
Mopek zawisł nad wykopem, rozejrzał się, jakby oceniał sytuację, potem wzniósł się wysoko i pomknął w dół zbocza.
Kiedy zniknął z pola widzenia, Ander pochylił głowę i nerwowo potarł policzki. W jego oczach pojawił się strach.
– Oszalałem.

Zajrzyjcie koniecznie  do mojego wywiadu z autorem i do recenzji obu tomów. Macie już za sobą lekturę książek Janusza Lasgórskiego?

8 komentarzy:

Dziękuję wszystkim za ślad, który tutaj zostawiacie :)

Copyright © 2016 Subiektywnie o książkach , Blogger