"Kilka razy w życiu pokazałem śmierci środkowy palec". Fragment książki "palkiewicz.com"


Przemierzył bezlik dróg i ścieżek pośród szczytów Bhutanu, pól ryżowych na Bali i tajemniczych świątyń Angkoru. Odwiedził palarnię opium w Laosie i sale hazardowe w Makau, jadł koniki polne w Birmie i psie mięso w Wietnamie. Rzutem na taśmę poznał jeszcze autentyczne kultury plemion tubylczych, Dajaków – legendarnych „łowców głów” na Borneo, czy Bausi z Papui Zachodniej. Stanął oko w oko z Janomami, plemieniem, które nie miało wcześniej kontaktu z białym człowiekiem. Jego zapisane notesy wciąż jeszcze wydają się napęczniałe od atramentu. Kolejna książka pogromcy Atlantyku i Amazonki to wielobarwna podróż, w której Autor widział dużo więcej niż prekursor epoki odkryć geograficznych, legendarny Marco Polo. Pasmo porywających doświadczeń zarówno w krajach Pierwszego, jak i Trzeciego Świata oraz atencja dla ginących kultur i zwyczajów, a także spotkania z ludźmi, których trudno zapomnieć.


Do lektury książki "palkiewicz.com" zapraszam was razem z Wydawnictwem Świat Książki. Dziś możecie przeczytać jej fragment:


ADRENALINA W RĘKACH STWÓRCY

Dziś myślę, że niekiedy za daleko posuwałem się w moich awanturniczych przedsięwzięciach. Ileż to razy ocierałem się o śmierć. Zarówno w sytuacjach ode mnie niezależnych, jak i kusząc los oraz pokonując, zwykle na własne życzenie, pewne granice, których mijanie może okazać się letalne. Nawet jeśli nie wynika to z arogancji lub lekkomyślności, to jednak zawsze jest to igranie z ogniem, bo dobrze wiem, że za cenę ryzyka czekają mnie wielkie emocje i nadające sens życiu soczyste doznania.
   W pamięci noszę słowa wybitnego pisarza Luciana De Crescenzy, jednej ze szlachetnych, wieloaspektowych włoskich osobowości intelektualnych drugiej połowy XX wieku: „Wyrazista długość życia uzależniona jest od liczby zróżnicowanych dni, które człowiek jest w stanie przeżyć. Identyczne się nie liczą”. I miał rację, mówiąc o życiu, że wielu myśli, jak je wydłużyć, podczas gdy należałoby je poszerzyć. Lubię jego książki. Polecam wszystkim wybierającym się do wzbudzającego zwykle wiele namiętności Neapolu, lekturę jego La Napoli diBellavista. Wtedy łatwiej będzie zrozumieć, dlaczego uparcie przejeżdżają tam skrzyżowanie na czerwonym świetle.
   Jestem bezgranicznie wdzięczny Bogu, że w 1974 roku podał mi pomocną dłoń w Niamey, stolicy Nigru, kiedy podczas zamachu stanu brakowało ułamka sekundy, aby dwóch agresywnych żołdaków rozstrzelało mnie na ulicy. W mieście rano ogłoszono godzinę policyjną i zakaz wychodzenia z domu. Panował terror, uliczna rzeź i nieustanna strzelanina. Z ukrycia robiłem zdjęcia, kiedy od tyłu mnie zaskoczyli. Gdy poczułem lufy karabinów na plecach, zamknąłem oczy i czekałem na huk wystrzału. W głowie miałem pustkę. Mózg przestał funkcjonować. I wtedy, w obliczu nieuchronnej śmierci, stał się cud. Obok z piskiem wyhamował wojskowy łazik, z którego wyskoczył oficer. Moi niedoszli kaci wyprężyli się, a ja uprzytomniłem sobie, że poprzedniego wieczoru temu oficerowi stawiałem drinki w hotelowym barze. To dzięki niemu mogłem potem wyruszać na kolejne wyprawy i napisać między innymi tę książkę.
   W Somalii, która była areną jednej z najbardziej krwawych i porażających wojen domowych w Afryce, też nie było lepiej. W dziesięć lat po tragicznej amerykańskiej operacji wojskowej, zrekonstruowanej w filmie Helikopter w ogniu, na zlecenie rządu polskiego miałem do spełnienia pewną delikatną misję. Powiedzieć, że była niebezpieczna, to eufemizm. Wtedy ktoś w Warszawie wyznał: „Jeśli wrócisz, docenimy twój wkład”. Konflikty rodowe w Somalii doprowadziły do rozpadu państwa, nie funkcjonował aparat administracyjny, nie było policji ani sądownictwa. Obok prywatnych armii lokalnych kacyków reprezentujących zwaśnione rody, starające się zachować swoje wpływy w poszczególnych regionach, wszędzie grasowali uzbrojeni po zęby, pewni swojej bezkarności bojówkarze. Dzisiaj wiem, że do desperacko walczącego o przetrwanie kraju widma, gdzie śmierć czai się za każdym rogiem, nie wróciłbym pod żadnym pozorem. Nie pomogłaby nawet znajomość z Abdullahim Yusufem Ahmedem, prezydentem Somalii, którego poznałem, kiedy przebywał na emigracji w Kenii.
   Dramatyczne chwile przeżyłem na reniferowych zaprzęgach w drodze na biegun zimna w Ojmiakonie. Przy temperaturze powietrza minus 50 stopni, lód na rzece załamał się i osiem sań zapadło się w głębokiej po kolana lodowatej wodzie. Nasze życie zależało od szybkości działania, bo lód zwierał w żelaznym uścisku sanie i uprzęże. Czas naglił, a woda „wyciąga” ciepło ciała kilkakrotnie szybciej niż powietrze. Ręce miałem skostniałe, nie czułem nóg, wychłodzone mięśnie pracowały wolniej, a palce traciły sprawność. Ciężka i niewygodna odzież ograniczała ruchy, filcowe walonki na nogach zamieniały się w bloki lodu, a my, padając ze zmęczenia, walczyliśmy ze śmiertelną pułapką. I wygraliśmy, pełna grozy lodowa odyseja pozostała za nami.
   Zagrażającą zdrowiu przygodę przeżyłem w Gwiezdnym Miasteczku pod Moskwą, gdzie chciałem poddać się testowi, który przechodzą podczas intensywnego szkolenia kosmonauci. Wirówka, służąca do symulacji stanu przeciążenia, powstającego w czasie startu i lądowania statku kosmicznego, należy do jednego z najbardziej nieprzyjemnych treningów. To prawdziwa tortura. Zamknięty w kapsule na skraju 18-metrowego ramienia kręciłem się jak na oszalałej karuzeli, poddany bezmiernej sile odśrodkowej, a musiałem przy tym reagować na wydawane polecenia. Niewidzialna siła odśrodkowa coraz mocniej wtłaczała mnie w fotel, podczas gdy kapsuła obracała się z ogromną prędkością we wszystkich kierunkach. Przy przeciążeniu 4G, czyli gdy czułem się cztery razy cięższy niż w rzeczywistości, miałem kłopoty z oddychaniem, żołądek podchodził mi do gardła. Później obejrzałem nagranie wideo z tego ćwiczenia: oczy wychodziły mi z orbit, napięte mięśnie twarzy zniekształciły moje rysy, nie byłem w stanie ruszyć ręką, jąkałem się przy odpowiedziach. W pewnym momencie dosięgła mnie pustka, bo z powodu awarii jakiegoś systemu wystawiono mnie na działanie potwornych sił i przekroczono dopuszczalne normy przeciążenia 8G.
   Do dziś wspominam z przyśpieszonym biciem serca groźne piękno pośród pokrytego wiecznymi śniegami słynnego „dachu świata”, gdzie stykają się górskie giganty: Himalaje, Karakorum, Pamir i Hindukusz. W odległych czasach stanowiły one barierę oddzielającą południe od bogatych północnych oaz leżących wzdłuż Jedwabnego Szlaku — Buchary, Samarkandy, Kaszgaru. Przez tysiąc lat wielu podróżników straciło życie na lodowatych przełęczach, w lawinach czy po prostu z głodu. Droga będąca odnogą niegdysiejszej arterii kupieckiej łączącej Islamabad w Pakistanie z chińskim Kaszgarem nosi nazwę Karakorum Highway. Rzecz jasna, nie ma ona nic wspólnego z autostradą. To po prostu 1300 kilometrów zwykłej utwardzonej górskiej trasy, gdzie asfalt przeplata się z kamienisto- szutrową nawierzchnią. Występujące z brzegów górskie strumienie podmywają ją i zalewają. Opady i ruchy górotworu powodują osuwiska, zasypując trakt kamiennymi lawinami, błotem, rumowiskiem skalnym i wielkimi głazami, co wymaga nieustannej syzyfowej pracy drogowców, no i wszystkich jadących tędy kierowców.
   Podczas karkołomnej jazdy mocno wysłużonym jeepem z paraliżującym lękiem obserwowałem, jak kierowca o imieniu Mohsin wymija się w wykutych w skale półkach o centymetry z kolorowymi ciężarówkami. Wprawdzie pewnie pokonywał ostre serpentyny zawieszone setki metrów nad czeluścią, na dnie której leżały poprzewracane, roztrzaskane i spalone wraki różnych pojazdów, ale nie był w stanie ustrzec się poślizgów, tym bardziej że opony były łyse i lata świetności dawno miały za sobą. Setki, tysiące razy brawurowy szofer dotykał kołami skraju szosy pozbawionej barierek zabezpieczających. Wtedy za każdym razem, kurczowo wciskając się w fotel i próbując nie myśleć o najgorszym, oddawałem się w ręce Stwórcy. Ta niesamowita jazda miała miejsce latem 1986 roku. Z dwójką włoskich przyjaciół jechaliśmy Karakorum Highway jako pierwsi Europejczycy odkrywający tę trasę tuż po jej otwarciu dla ruchu turystycznego. Nie sądziłem wtedy, że kilka miesięcy później ta wbijająca się w zbocza i granie, przeciskająca się nad bystrym nurtem rwących, kapryśnych rzek, arteria komunikacyjna stanie się największą atrakcją turystyczną Pakistanu. Trudno było nie poddać się uczuciu mimowolnego podziwu. Wąska nitka drogi wiła się na tle gigantycznego krajobrazu surowej himalajskiej krainy i ośnieżonych, sięgających nieba szczytów. A na niej my, jak maleńkie mrówki w blaszanym pudełku.
   Nasze bezpieczeństwo zależało od Mohsina, który by zahamować, wielokrotnie wciskał pedał, aż ten przypominał sobie, do czego służy, a biegi kierowca zmieniał z takim hałasem, jakby za każdym razem ze skrzyni wypadała jedna zębatka. Ale to wszystko nie odbierało mu pogody ducha i nie przeszkadzało w nieprzerwanym paleniu haszyszu, cuchnącego niczym płonące krowie łajno. W międzyczasie, wypuszczając kłęby dymu, opowiadał nam swoją historię. Pochodził z górskiej wioski w dolinie Hunzy, w której czas płynie zdecydowanie wolniej. To ostatnie ukryte królestwo, chronione gigantycznymi górami, izolowane i autonomiczne do 1974 roku. Dopiero po otwarciu Karakorum Highway zostało włączone do pakistańskiego państwa.
   Droga powstała, gdy rządy Chin i Pakistanu porozumiały się w kwestii wspólnej inwestycji. Przez dwie dekady 35-tysięczna rzesza robotników, niezależnie od siebie, budowała po obu stronach granicy jedno z najbardziej imponujących dzieł, jakich kiedykolwiek podjął się człowiek. Rozmach i stopień trudności porównać można do przedsięwzięcia inżynierskiego, jakim było wznoszenie piramid egipskich. Budowę Karakorum Highway okupiło życiem ponad tysiąc robotników pakistańskich i przynajmniej pięciuset chińskich, głównie z powodu lawin i osuwisk gruntu czy stoczenia się w głębokie czeluści.
   Okazuje się, że taka wariacka jazda ma swój urok i przyciąga tych, którzy lubią poczuć przypływ adrenaliny. Słyszałem o organizowanych tam przeróżnych rajdach off roaderów, nie mówiąc o licznych rowerzystach czy autostopowiczach skuszonych zniewalającym urokiem tego regionu.
   Po latach mam wciąż przed oczami koszmarny lot na otoczone górskimi szczytami Himalajów lotnisko w bhutańskim Paro, zaliczane do najbardziej niebezpiecznych na świecie. Znajduje się ono w głębokiej dolinie na wysokości 2225 m n.p.m. i wymaga wyjątkowo zręcznych manewrów między górami, gwałtownego opadania, a następnie ostrego skrętu w lewo tuż przed lądowaniem. Nie ma tam mowy o najdrobniejszej pomyłce, a uprawnienia do lądowania w tym miejscu mają nieliczni piloci. I jeden z tych najlepszych, w warunkach ograniczonej widoczności, niemalże otarł się skrzydłem o skalną ścianę, przyprawiając o stan przedzawałowy wszystkich, którzy wraz ze mną w dramatycznym napięciu obserwowali przez okno podejście do lądowania.
   Jednym z najczęściej zadawanych mi pytań, na które odpowiadam w wywiadach, na spotkaniach z czytelnikami, jest to, czy się boję, a jeśli tak, to jak pokonać strach. Nie znam osoby, której byłoby obce to uczucie. Jeśli ktoś chce odgrywać supermana i twierdzi, że nie zaznał lęku, to mija się z prawdą albo jest durniem, który okłamuje przede wszystkim siebie, ryzykując, że nie wróci do domu, bo nie rozpoznał w porę zagrożenia. Nie ukrywam, że lęk był zawsze nieodłącznym towarzyszem moich wędrówek. Można być twardzielem, ale kiedy człowiek porusza się na krawędzi, to chwytający za gardło zwierzęcy strach, nie może go ominąć. Taka reakcja jest naturalnym sygnałem alarmowym, hamulcem wyznaczającym granice ryzyka. Wyostrza zmysły, ostrzega, powstrzymuje przed postawieniem tego jednego kroku, który może się okazać krokiem do wieczności. Ale lęk jest też impulsem do większej czujności, a to oznacza gotowość do szybkiej oceny sytuacji i podejmowania błyskawicznych decyzji. W końcu właściwie spożytkowany strach jest ojcem odwagi.
   Nie raz oszukałem przeznaczenie i cało wyszedłem z wielkich opresji! Kilka razy w życiu pokazałem śmierci środkowy palec. Niestety, nie da się z nią wygrać na dłuższą metę, bo jednak wszystko ma swoje granice, fart również. A ponieważ zużyłem w różnych okolicznościach jego spory zapas, od pewnego czasu staram się już nie prowokować losu.


Jesteście zainteresowani przeczytaniem tej książki?


Wpis powstał w ramach współpracy z Wydawnictwem Świat Książki

12 komentarzy:

  1. Jestem zainteresowany. Bardzo ciekawie się zapowiada. Pozdrawiam Wiolu :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeszcze nie wiem czy się skuszę.

    OdpowiedzUsuń
  3. Brzmi intrygująco. Jak znajdę wolną chwilę, to chętnie poznam bliżej lekturę książki "palkiewicz.com".

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie przeczytam całej. Fragment mnie nnie zaciekawił

    OdpowiedzUsuń
  5. Hmmm, niestety nie znam. Myślę, że na razie podziękuję :)
    Może kiedyś, przy ponownym spotkaniu, przeczytam więcej :)
    Wspaniała recenzja!
    Pozdrawiam cieplutko ♡

    OdpowiedzUsuń
  6. Tym razem, nie zdecyduję się na lekturę. 😊

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję wszystkim za ślad, który tutaj zostawiacie :)

Copyright © 2016 Subiektywnie o książkach , Blogger