"Przekonanie, że posiadanie pieniędzy jest w porządku, to jedyna droga do rozpoczęcia bogacenia się". Fragment książki "Wiele do stracenia"


Andrew Freshet sądzi, że złapał szczęście za ogon. Pnie się po szczeblach kariery w jednym z nowojorskich banków inwestycyjnych. Nic nie wskazuje na to, że zwykły służbowy wyjazd do Sierra Leone zamieni jego życie w rozpędzony rollercoaster. Powieść Marka Marcinowskiego to sensacja z prawdziwego zdarzenia: nieoczekiwane zwroty akcji, intrygi, śmiertelnie niebezpieczna gra, gigantyczne inwestycje, a w ich tle miłość, która w podbramkowej sytuacji przypomina, że jeszcze nie wszystko stracone.



Do lektury książki "Wiele do stracenia" zapraszam was razem z jej autorem Markiem Marcinowskim. Dziś możecie przeczytać jej przedpremierowy fragment:

Czuł, jak uginają się pod nim nogi, kiedy wchodził do wypełnionej auli. Krawat zaczął go uciskać, buty uwierały, a oświetlenie niemal oślepiało. Ponad czterysta par oczu wpatrywało się w niego, czekając na informacje, które miały odmienić życie słuchaczy. Co prawda od czasu zdemaskowania kłamstw Spencera udzielał licznych wywiadów, ale nie spodziewał się aż takiej popularności, zwłaszcza że poprzedni wykład znanego profesora ekonomii, który inaugurował konferencję, miał o połowę niższą frekwencję.
  – Wwwiii… – rozpoczął.
  Z głośników rozległ się przeraźliwy pisk i trzask.
  – Zaraz się tym zajmę. To pewnie jakieś sprzężenie zwrotne – rzucił podbiegający do konsoli technik odpowiedzialny za nagłośnienie.
  Prelegent rozłożył z uśmiechem ręce, po czym pomachał do widowni. Ta odpowiedziała podobnie i brawami przegoniła resztki stresu.
  – Witajcie, jestem Andrew Freshet – przywitał się, a jego zdecydowany baryton zabrzmiał tym razem czysto i donośnie. – Pierwsze zdanie bywa najtrudniejsze. Czasem bolą od niego uszy, jak tego przed chwilę doświadczyliśmy, zatem dobrze, że mamy już je za sobą.
  Na sali rozległ się śmiech.
  – Kto przyszedł po receptę na bezpieczne zarabianie pieniędzy, ręka w górę! Śmiało! A pani nie lubi mieć pełnego portfela? No właśnie! Mówi się, że pieniądze szczęścia nie dają, ale jak płakać, to co najmniej w bentleyu. Widzę, że się rozumiemy. – Andrew podgrzał atmosferę już na starcie.
  – Kto uważa, że bogacenie się jest w porządku? – zadał kolejne pytanie i zawiesił głos, dając publice czas na reakcję.
  – Rozejrzyjcie się po sali. Czy wy też widzicie, że mniej osób podniosło ręce? To jest klucz do bramy finansowego eldorado: tkwiące w nas przekonanie na temat posiadania bogactwa. Zarabiać, i to dużo, chce każdy. Ale czy lubimy bogaczy? Czy tak naprawdę ich akceptujemy? Czy uważamy, że posiadanie grubej kasy jest fair? Zadajcie swojej podświadomości te pytania. – Freshet widział, jak jego słowa wgniatały ludzi w fotele. Osaczył ich jak pies myśliwski zwierzynę. Należeli do niego.
  – Przekonanie, że posiadanie pieniędzy jest w porządku, to jedyna droga do rozpoczęcia bogacenia się. W przeciwnym razie wasz umysł zbojkotuje wszystkie pomysły, jakie przyjdą wam do głowy, i rozłoży na łopatki każdą inicjatywę. A później już tylko musicie znaleźć dobrze płatne zajęcie, które będzie sprawiało wam satysfakcję.
  Śmiech i brawa ponownie odbiły się echem od ścian auli konferencyjnej.
  – Podczas inwestowania na giełdzie – Andrew przeszedł do meritum – zysk jest zawsze premią za ryzyko. Czasem może się zdarzyć, że utraci się cały kapitał. Dlatego pamiętajcie, jeśli chcecie inwestować i pomnażać oszczędności, musicie określi swój poziom akceptowalnego ryzyka. Ustalcie, ile jesteście w stanie stracić, by nie naruszyło to waszej stabilności finansowej.
  – Trzy razy zbankrutowałem, zanim się tego nauczyłem. Ostatni raz po upadku Enronu – rzucił z sali starszy mężczyzna.
  – A jeśli już chcemy inwestować, jak wybierać najlepsze firmy? – zapytała siedząca w pierwszym rzędzie kobieta, otwierając notatnik.
  Prelegent uśmiechnął się. Właśnie zamierzał o tym mówić.
  – Wszystko zależy od obranego przedziału czasowego. Jeśli inwestujemy długoterminowo, odkładając na konkretny cel, który chcielibyśmy osiągnąć w perspektywie, dajmy na to, dziesięciu lat, to musimy przyjrzeć się bardzo dobrze każdej spółce – wyjaśnił, by znowu zapytać: – Jak myślicie, na co trzeba zwrócić uwagę?
  Zrobiło się gwarno, a osobom, które chciały zabrać głos, podawano mikrofony.
  – Przede wszystkim na cenę zakupu – odpowiedział siedzący w pierwszym rzędzie chłopak o azjatyckich rysach twarzy.
  – Na zadłużenie firmy – krzyknął młody mężczyzna z końca sali, tak zaangażowany, że nie zamierzał czekać na mikrofon.
  – Ważne są dochody i zysk netto.
  – Liczą się perspektywy rozwoju.
  – Najlepiej zadać sobie pytanie, czy jako konsumenci kupilibyśmy dane dobra, wytwarzane przez firmę, którą planujemy zakupić.
  – Trzeba sprawdzić, czy pieniądze z emisji akcji idą na pensje zarządu, czy na rozwój przedsiębiorstwa.
  Freshet uważnie przysłuchiwał się odpowiedziom, przytakiwał, kiedy ktoś, jego zdaniem, trafił w sedno, i zachęcał kolejnych słuchaczy do aktywności. Wreszcie potarł dłonią starannie ogoloną brodę i stwierdził:
  – Wymieniliście wiele ważnych kryteriów, ale nie padło najważniejsze. Uwaga, zapiszcie lub zapamiętajcie: tam, gdzie w grę wchodzą wielkie pieniądze, wszystko, co do was dociera, może być fikcją.
  Po sali przeszedł szmer zdziwienia.
  – Kiedy dostaniecie sfałszowane raporty, na papierze wszystko będzie wyglądało, jakby było w jak najlepszym porządku, a rzeczywistość okaże się zgoła odmienna. Nigdy nie ma pewności, czy prezes danej firmy mówi prawdę. Jeśli będzie chciwy i pozbawiony wszelkich zasad moralnych, usłyszycie same kłamstwa. Tak było w przypadku spółki Botaroy Bauxite Haven. Dane finansowe i obietnice zarządu rozpalały do czerwoności głowy inwestorów. Moją też. Dopiero wyjazd do Sierra Leone sprawił, że przejrzałem na oczy. Wszystko, o czym opowiadał John Botaroy, okazało się wielką mistyfikacją.
  Andrew jakby wbił kij w mrowisko. Posypały się pytania, ponieważ wielu klientów wspomnianego konglomeratu utopiło w lipnych inwestycjach dorobek życia.
  – Gdzie może się ukrywać prezes?
  – Jak sądzisz, czy uda się odzyskać wyprowadzone pieniądze?
  – W co zamierzasz teraz inwestować, skoro Botaroy to niewypał?
  Czas minął tak szybko, że Andrew nie miał już szansy na udzielenie odpowiedzi na ostatnie pytania. Organizator dał mu dyskretnie znak, że pora na kolejnego gościa. Pożegnał się więc przy aplauzie widowni i przeprosił profesora z Chin za zabranie kilku minut z czasu jego wystąpienia.
  Kilkanaście osób opuściło aulę, więc Freshet, korzystając z okazji, zajął jedno z wolnych miejsc w drugim rzędzie. Z rozpiski pamiętał, że następny wykład ma być związany z rynkiem rolnym.
  – Nazywam się Liang Li i przyleciałem dziś do państwa z Pekinu. Opowiem o aktywach cenniejszych od złota, bo jak pamiętacie, mitologiczny Midas udowodnił, że człowiek złotem się jednak nie naje – rozpoczął profesor. – Przekonały się o tym też niektóre cywilizacje prekolumbijskie, kiedy liczba ludności ich miast zaczęła się gwałtownie zwiększać, a wojny domowe doprowadziły do degradacji pól uprawnych i do głodu. Ludzie mieli szeroką wiedzę z zakresu matematyki i astronomii, a popełnili podstawowe błędy w gospodarce rolnej. Za zwiększaniem się populacji musi nadążać bowiem produkcja żywności.
  Profesor wyjaśnił, jakie zagrożenia dla gospodarki niesie problem wyjaławiania gleb, rosnącego poziomu zanieczyszczeń i niepokojących zmian klimatycznych, którym towarzyszy błędna polityka wspierająca produkcję biopaliw.
  Dawka wiedzy obudziła głód w uczestnikach konferencji, dlatego w czasie przerwy ruszyli na poczęstunek. Andrew wyszedł chwilę wcześniej, więc spokojnie wypełnił talerz przekąskami i zajął miejsce przy jednym ze stolików.
  – Podobał mi się twój wykład. Może się umówimy na jakiegoś drinka wieczorem? – zapytała dosiadająca się naprzeciw niego atrakcyjna filigranowa brunetka.
  „To nie przejdzie, moja droga. Nie jestem aż taki łatwy. I nie zamierzam się rano obudzić bez nerki lub z wyczyszczonym kontem”.
  – To miłe, ale na wieczór jestem już umówiony.
  – No nic, może następnym razem. – Zachichotała, odchodząc.
  „Chyba się starzeję. Spławiłem taką laskę”.
  Nie siedział zbyt długo sam. Chwilę później podszedł do niego starszy mężczyzna i podał mu wizytówkę.
  – Poświęci mi pan chwilę? Znam przyjemne miejsce, gdzie serwują niszowe piwo z lokalnego browaru.
  Andrew zerknął na wizytówkę.
  „No proszę, Arthur Black, prezes jednego z większych związków zrzeszających farmerów, prosi o rozmowę. Coś czuję, że to będzie owocne popołudnie”.

* * *

  Pomimo wczesnej pory większość miejsc była zajęta. Usiedli blisko wejścia, naprzeciw ściany udekorowanej intrygującymi pustymi ramami.
  – Od zawsze tak wiszą? – zapytał Freshet.
  – Dwadzieścia lat temu obramowania były drewniane. Zeszłego lata podmienili na metalowe. Córka właściciela chciała zostać malarką. Ojciec przygotował jej miejsce na wystawę, ale dziewczyna tragicznie zmarła. Puste miejsca są hołdem ku jej pamięci.
  – Piękny gest.
  – To prawda. Dla mnie rodzina też jest bardzo ważna – odparł Arthur.
  Rozmówca Fresheta wyciągnął telefon i zaczął pokazywać zdjęcia swoich potomków. Sześć córek, jedenaścioro wnucząt, czterech prawnuków.
  – Pokaźna gromadka, gratuluję.
  – Żona chciała jeszcze syna, ale po ostatnim porodzie, kiedy omal nie umarła na sepsę, tak mnie nastraszyła, że musiałem zaprotestować. A ty, młodzieńcze, ilu dzieci się już dorobiłeś?
  – Bez przesady, już taki młody to nie jestem – zaśmiał się Andrew. – Mam syna.
  – Czy wiesz, jak wielką moc ma miłość rodzicielska? Dałeś dziś piękny wykład. Syn na pewno jest z ciebie dumny. Ma sławnego ojca, który odkrył szwindel dekady.
  „Lepiej, żebyś nie wiedział, jaka jest prawda”.
  – Słuchaj, mamy trochę pieniędzy i nie ufamy do końca bankierom. Nie wziąłbyś pod zarządzanie jakiegoś kawałka naszego funduszu emerytalnego?
  Andrew ucieszył się, ale na wszelki wypadek nie dał tego po sobie poznać. Przeczucie go nie myliło. Zapowiadało się, że konferencja przyniesie sukces nie tylko na scenie.

* * *

  Do hotelu miał raptem pół godziny spacerem. Przerzucił marynarkę przez ramię i powolnym krokiem ruszył w stronę parku, by odpocząć po ciężkim dniu. Udział w konferencji go wyczerpał, ale dzięki temu mógł się wypromować. Stanowe gazety poświęcały temu wydarzeniu dużo uwagi, a parę dni wcześniej jedna z nich opublikowała nawet obszerny wywiad z Freshetem. Potrzebował takiej reklamy, by łatwiej zdobywać kolejnych klientów.
  Po drodze poczuł zapach burgerów.
  „Jeść! Skąd ten zapach?” – rozejrzał się.
  Tuż za rogiem dwie młode dziewczyny uwijały się za ladą food trucka, serwując burgery z wymyślnymi dodatkami. Andrew kupił sobie dwa, a grupce kręcących się w pobliżu dzieciaków zafundował lody. Chłopcy od razu zabrali się za swoje porcje, ale towarzysząca im dziewczynka ostentacyjnie wrzuciła lody do kosza.
  – Nie lubisz tego smaku? – zapytał Freshet, zaskoczony jej reakcją.
  – Nie można przyjmować prezentów od obcych. Proszę się ode mnie odsunąć – odrzekła stanowczo.
  – Czy zrobiłem coś nie tak?
  Odpowiedzi na to pytanie już nie otrzymał. Dziewczynka odwróciła się i pobiegła w stronę najbliższego budynku.
  „Mała mądrala. Utarła mi nosa”.
  – Proszę pana – odezwał się zasapany kilkulatek ubrany w podarte ciuchy. – Ja bym nigdy nie wyrzucił lodów.
  Freshet uśmiechnął się pod nosem i wyciągnął z kieszeni dwudolarowy banknot.
  – Dziękuję! – wykrzyknął dzieciak uradowany i ściskając pieniądze w drobnej dłoni, ruszył biegiem po lody.
  Andrew poszedł do parku, chciał odpocząć nad jeziorem. Po drodze natknął się na śpiącą na ławce kobietę w średnim wieku. Przechodząc obok niej, poczuł tak silny fetor, że ominął ją, wstrzymując z odrazą oddech. Po chwili przystanął, zamyślił się i zawrócił. Postawił papierową torbę z burgerami obok ławki, tuż przed głową kobiety. Uznał, że jej mogą być bardziej potrzebne, on zamówi coś w hotelu. Żyjąc w pośpiechu, Freshet od lat nie zrobił nic bezinteresownego, a dziś dzieci dostały od niego lody, teraz zaś bezdomna będzie mieć niespodziankę. I to podwójną, gdyż w torbie zostawił jeszcze sto dolarów.
  Tego mu było trzeba. Zieleń, śpiew ptaków, delikatny powiew ciepłego wiatru, który niósł ze sobą woń kwiatów porastających tę enklawę spokoju w wielkomiejskiej dżungli. Stanowczo za mało miewał chwil, kiedy mógł uwolnić myśli i przestać analizować, co się wokół dzieje. Pewnie dlatego nie zauważył, że jest śledzony. Uprawiający jogging mężczyzna, którego Andrew mijał już kilka razy, doczekawszy się w końcu chwili, gdy w pobliżu nie było świadków, niespodziewanie zaatakował. Freshet poczuł lekkie uderzenie metalowym przedmiotem w głowę. Ktoś próbował go ogłuszyć, ale będąc w biegu, nie trafił czysto. Andrew odruchowo odwrócił się i silnym ciosem pięści powalił trzymającego kastet napastnika. Kopnięciem w krocze unieruchomił go na chwilę i chwycił za telefon. Nie zdążył jednak wybrać numeru alarmowego. Dostrzegł podbiegających do niego czterech drabów. Zrozumiał, że nie oberwał od działającego w pojedynkę złodzieja. W panice rzucił się do ucieczki.
  Kierował się ku obrzeżom parku, gdzie zaczynała się gęsta parterowa zabudowa. Naiwnie liczył, że ktoś wezwie pomoc. Nic z tego. Przechodnie jakby zapadli się pod ziemię. Andrew skręcał w kolejne boczne uliczki, by zgubić pościg. Co jakiś czas nerwowo spoglądał za siebie z nadzieją, że goniący odpuszczą, jednak pędzili za nim jak charty. Nie miał już złudzeń, że chodzi o zwykły napad rabunkowy. Ci ludzie ewidentnie chcieli go dopaść.
  W kolejnym zaułku poczuł intensywny zapach chińskiego jedzenia. Przeskoczył prowizoryczne ogrodzenie i przez otwarte okno dostał się na zaplecze restauracji. Wywołał popłoch. Staruszek, który wrzeszcząc, próbował go złapać, nie wyglądał groźnie, ale za to kucharz z gniewną miną i tasakiem w ręku już tak. Nie było czasu na tłumaczenia. Andrew, nie patrząc na gości, przebiegł między stolikami i dopadł do głównych drzwi. Te, ku jego zdziwieniu, były zamknięte. Właściciel zadbał o to, aby nikt z zewnątrz nie przeszkadzał w prywatnej uroczystości.
  Znalazł się w potrzasku. Kiedy piątka mężczyzn o atletycznych sylwetkach skierowała się ku niemu, zaczęła ogarniać go panika. Patrzyli na niego niczym wataha wilków gotowa do ataku.
  „Już po mnie” – pomyślał.
  Poruszona podmuchem wiatru firanka zdobiąca uchylone okno sali restauracyjnej dała mu iskrę nadziei. Otworzył je szerzej i wyskoczył.
  Buty zanurzyły się w miękkiej ziemi rabaty kwiatowej. Rozejrzał się nerwowo po okolicy i gdy już wydawało mu się, że uciekł napastnikom, zobaczył ich ponownie. Z trudem łapał oddech i pot spływał mu z czoła, ale resztkami sił przebiegł na drugą stronę ulicy. Doganiali go. Wtem zobaczył stojące w wąskim przejściu rowery. Przebiegł koło nich i przewrócił je pod nogi ścigających. Zatrzymało ich to na chwilę, którą wykorzystał, by schować się pomiędzy kontenerami. Chciał wezwać policję.
  Prawdopodobnie udałoby mu się to, gdyby nie bezpański pies, który zaszedł go od tyłu i zaczął tarmosić za nogawkę. Zanim przegonił kundla, osaczyło go czterech rosłych Latynosów. Chwilę później dołączył do nich także pierwszy z napastników i zrewanżował się Andrew ciosem w brzuch.
  Freshet, choć zdyszany i obolały, próbował się bronić. Daremnie. Uderzony w głowę, upadł nieprzytomny. Bandyci związali go i wrzucili do podjeżdżającego vana.
  Gdy się ocknął, zorientował się, że zabrali mu telefon, ale zostawili zegarek. Pewnie nie byli świadomi, że jest wyposażony w lokalizator. Freshet ukradkiem zerkał na niego, kiedy tylko miał możliwość. Kierowali się na południowy zachód. Po trzech godzinach samochód się zatrzymał.
Wywlekli go i ponownie pobili, po czym pozwolili mu skorzystać z plenerowej toalety pod pobliskim drzewem. Próba ucieczki oznaczałaby śmierć.
  Długa nocna jazda zakończyła się na małym lotnisku, gdzie czekała na nich bardzo wysłużona cessna. Andrew zastanawiał się, co gorsze: zginąć z rąk bandziorów czy w katastrofie lotniczej.
  Na pokładzie dostał kilka łyków wody, po czym przywiązano go wyjątkowo mocno do fotela, jakby miał szanse uciec w trakcie lotu. Nie był nawet pewien, czy tym zabytkiem dolecą do celu. Obawy okazały się jednak nieuzasadnione. Tuż przed świtem, po niecałych czterech godzinach spędzonych w przestworzach, bezpiecznie wylądowali. Koordynaty pokazane przez zegarek sugerowały Freshetowi, że – o ile go nie zawodzi jego niezbyt wybitna znajomość geografii – nadal są w kraju, prawdopodobnie w jednym z dwóch południowych stanów: Teksasie lub Nowym Meksyku. Na miejscu czekali na nich kolejni ludzie, którzy przejęli porwanego, uderzając go na powitanie kilkukrotnie w żebra. Potem rzucili go na podłogę dużej terenówki i zagrozili przestrzeleniem kolan przy pierwszej próbie wstania. Mówili na tyle przekonująco, że postanowił nie sprawdzać, czy blefują.
  Pędzili, nie oszczędzając silnika, więc gdy zjechali z głównej drogi, wszystkie większe wyboje dawały się Freshetowi mocno we znaki. Leżąc skulony za przednim fotelem, miał wrażenie, że jego głowa, obijająca się nieustannie o boczne drzwi, zaraz odpadnie. Czuł też głód potęgowany roznoszącym się po aucie zapachem burrito, które zajadali porywacze.
  Przysłuchiwał się pilnie wszystkim rozmowom. Poprzednia grupa praktycznie wcale się nie odzywała, słuchając głośnej muzyki. Tutaj sytuacja była zgoła odmienna, co Andrew starał się wykorzystać. Napastnicy błędnie założyli, że nie zna hiszpańskiego, a on nie wyprowadzał ich z błędu. Wszystko wskazywało na to, że został porwany przez członków meksykańskiego kartelu narkotykowego. Nie miał jednak pojęcia, dlaczego stał się ich celem.
  Dotarli wreszcie do dużego i na pierwszy rzut oka dawno opuszczonego magazynu, w pobliżu którego majestatycznie wznosił się stary wiatrak do pompowania wody. O dziwo dalej działający, co można było wywnioskować po chlupaniu w beczce przy każdym silniejszym podmuchu wiatru. Nie było jednak mowy o podziwianiu preriowych krajobrazów. Fresheta brutalnie wyrzucono z samochodu. Kopniaki w brzuch wywołały torsje. Jeden z oprawców ubłoconym butem przycisnął jego głowę do nagrzanej słońcem ziemi.
  – Czego ode mnie chcecie? – wyrzucił z siebie resztką sił.
  – Milcz!
  Na skroni poczuł metal lufy karabinu. Najprawdopodobniej był to lekki AR-15. Andrew nie wiedział, dlaczego się nad tym zastanawia. W końcu nie miało znaczenia, z jakiej broni zostanie zastrzelony. Gdy dotarło do niego, że to może być już koniec, znieruchomiał ze strachu. Po chwili szarpnięciem wyrwano go ze stuporu i kazano iść przed siebie.
  Przypuszczał, że nikt by się tak nie fatygował, gdyby chciał go zabić. Ci ludzie czegoś od niego chcieli. Może chodziło o pranie brudnych pieniędzy i szukali sprawnego bankowca? Brał też pod uwagę, że to może być porwanie dla okupu, ale nie znał nikogo, kto mógłby ten okup za niego zapłacić.
  Wepchnięto go do dusznego wnętrza magazynu. Tuż za nim wprowadzono jeszcze siedmiu innych mężczyzn, którym bandyci najpierw przetrącili ciężkim młotem kolana, a potem przywlekli ich wyjących z bólu bliżej Fresheta, żeby dokładnie widział, jak podrzynają im gardła. Strugi krwi zachlapały mu twarz. Osunął się na kolana i zwymiotował. Świat zaczął wirować, jakby Andrew siedział na pędzącej karuzeli.
  Makabryczne widowisko obezwładniło go. Nie zareagował, kiedy szarpali go, by wstał. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Mimo że znowu go bili, nie był w stanie iść. Chwycili go więc za ręce i wywlekli na zewnątrz. Czekał tam na niego łysy, wytatuowany mężczyzna średniego wzrostu. Ruchem dłoni, na której błysnęły złote sygnety, rozkazał swoim ludziom, by przyciągnęli Andrew bliżej.
  Był to pochodzący z Tijuany Juan Molina. Zaczynał sześć lat temu jako pospolity rzezimieszek okradający mieszkania. Zdobyte pieniądze przesyłał rodzinie, by mogła opłacić przerzut towaru przez granicę. Jednak ceny u przemytników cały czas wzrastały, a zamożni mieszkańcy coraz częściej montowali profesjonalne systemy antywłamaniowe, których nie był w stanie sforsować.
  Wobec takiego obrotu spraw postanowił pomimo rozterek dołączyć do ludzi, którymi wcześniej gardził. Został podrzędnym bandziorem na usługach kartelu narkotykowego. Najpierw ściągał haracze, później uciszał niewygodnych świadków i korumpował miejscowych polityków. Cierpliwie wspinał się w hierarchii, a po serii aresztowań, które przetrzebiły szeregi gangu, awansował na przywódcę lokalnej grupy.
  Pieniędzy szybko przybyło, ale kiedy uzbierał sumę wystarczającą na sprowadzenie swojej rodziny, ta wyrzekła się go. Dołączenie Juana do kartelu było szczególnym ciosem dla jego ojca, który uznał, że dla niego syn umarł.
  Jedyną rodziną Moliny stał się zatem kartel, któremu od tamtej pory służył z oddaniem, nie tylko dla forsy.
  – Coś ty taki spięty, gringo? – rozpoczął szyderczo Meksykanin. – Tylko tu sobie utniemy krótką pogawędkę. Rozumiesz, co do ciebie mówię?
  Andrew nie potrafił wydusić z siebie ani słowa. Stojąc twarzą do słońca, mrużył oczy.
  – Dajcie mu pić, chyba zaschło mu w gardle – dodał Molina ironicznie i skinął na stojącego pod ścianą człowieka z okazałym wąsem.
  Na głowę Fresheta wylano wiadro stęchłej wody. Gromki śmiech rozniósł się echem po okolicy.
  – Od razu lepiej, prawda? W taki upał trzeba być miłosiernym. A teraz do rzeczy. Chcę, żebyś wiedział, że jeśli ktoś nas okradnie, zabijamy go.
  – Niczego wam nie ukradłem, przysięgam! – wyjęczał Andrew przerażony.
  – Nie przerywaj mi! – wybuchnął Juan gniewnie. – Widziałeś egzekucję w magazynie?
  Okantowali nas na prochach. Myśleli, że nie zauważymy braków. Teraz leżą w ługu sodowym.
  Wkrótce nie będzie po nich śladu. Należysz do mnie. Dotarło, białasie?
  – Tak.
  – Wbij sobie teraz do łba, że okradziono nas na kilkadziesiąt milionów – dodał Molina, wyjmując pistolet.
  Prócz Juana nikt nie wiedział, że kradzieży dokonano w doskonale strzeżonej rezydencji jednego z bossów i stał za nią praktykant zatrudniony u lokalnego dostawcy internetu. By uniknąć problemów z przechowywaniem brudnej gotówki, dla dużych dostaw heroiny wybierano rozliczenia w bitcoinach. Dawały one anonimowość i łatwo można było je przesyłać na duże odległości. Jednak cyberbezpieczeństwo nie było mocną stroną kartelu. Gangsterzy złożyli zamówienie na najszybszy ruter, a właściciel sklepu, wiedząc, kim są jego klienci, kazał praktykantowi natychmiast pojechać do hurtowni, by jeszcze tego samego dnia dostarczyć towar. Pracownik po drodze zatrzymał się w domu i wgrał na ruter wirus, dzięki któremu uzyskał dostęp do łączących się ze sprzętem urządzeń. W ten sposób wykradł przechowywane pliki z bitcoinami warte ponad pięćdziesiąt milionów dolarów. Początkowo podejrzenia padły na ludzi strzegących rezydencji. Kilku przez to niesłusznie stracono. Dopiero ściągnięci najlepsi technicy odkryli złośliwe oprogramowanie. Właściciel sklepu nie przeżył przesłuchania, ale nagrania z kamer potwierdziły jego wersję wydarzeń. Za zawirusowanie rutera musiał odpowiadać przyjęty na wakacje pracownik.
  – Nie miałem z tym nic wspólnego – odparł Andrew błagalnie.
  – Miałeś, gringo, miałeś. Okradł nas niejaki Victor Freshet. Kojarzysz gnoja?
  „O kurwa!” – Andrew z trudem przełknął ślinę. Z synem miał ostatnio kiepski kontakt. Od kłótni po pogrzebie Roberta Victor ograniczał komunikację z ojcem do niezbędnego minimum.
  „Co mu strzeliło do łba? Obrabowanie niebezpiecznych gangsterów to wyrok śmierci”.
  – Nie znam go. To zbieżność nazwisk. Ja nawet żonaty nie jestem. Doszło do pomyłki. – Andrew próbował się ratować.
  Juan uderzył go pięścią w twarz, a pierścienie zostawiły krwawy ślad na policzku Fresheta.
  – Masz mnie za debila? Pogrzeb twojego starego jest w sieci. Staliście obok siebie. Prawda. Relację z pogrzebu Roberta szeroko relacjonowały krajowe media, więc jedyna strategia porwanego, by wypierać się powiązań z synem, spaliła na panewce.
  – Nasi ludzie przetrzepali wszystkie salony z luksusowymi samochodami i inne miejsca, gdzie trafia większość dzieciaków po dużym zastrzyku gotówki. Trzeba przyznać, że twój synalek ma głowę na karku, bo jakby zapadł się pod ziemię. Prawdopodobnie już dawno zniknął z kraju. Na szczęście ciebie udało się nam wytropić bez problemu – wyjaśnił jeden z Latynosów, ubiorem przypominający intelektualistę, a nie bandziora.
  – Oddam wszystko co do centa – zapewnił Freshet.
  – Wiedziałem, że się dogadamy, gringo. – Juan klasnął w dłonie. – Wisisz nam z odsetkami trzysta milionów.
  Freshet osłupiał. Żądana kwota była dla niego kompletnie nieosiągalna.
  – Zebranie takiej sumy wymaga czasu. Presja tego nie zmieni. Procedury bankowe są rygorystyczne. Jestem w stanie was spłacić w ciągu kwartału – skłamał dla zyskania czasu.
  Juan poczerwieniał ze złości. Nikt z obecnych nie wiedział, że dostał od szefa ultimatum: miał odzyskać pieniądze do końca miesiąca. Pozostał mu niecały tydzień, a bogaty gringo nie okazywał należytej pokory.
  Wiatrak zaskrzypiał na wietrze. Do beczki plusnęła woda. Andrew odwrócił głowę, gdy Molina wyprostował rękę dzierżącą nabitą bronią i bez mrugnięcia okiem pociągnął za spust.

Zainteresowała was lektura tej książki?

Wpis powstał w ramach współpracy z autorem

21 komentarzy:

  1. Zapowiada się ciekawie. Pozdrawiam Wiolu :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, ja lubię takie książki. Propozycja idealna dla mnie.

    https://inspiracjepatrycjil.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  3. Super, fragment wygląda intrygująco.

    OdpowiedzUsuń
  4. Każda Twoja recenzja sprawia, że dopisuję książkę do listy i muszę ją przeczytać.

    OdpowiedzUsuń
  5. Świetna propozycja na jesienne wieczory :-)

    OdpowiedzUsuń
  6. Chcę poznać całość historii, którą skrywają kartę tej książki. 😊

    OdpowiedzUsuń
  7. No coś w tym jest... choć samo przekonanie to jeszcze za mało. Ciekawa jestem tej książki

    OdpowiedzUsuń
  8. Tym razem nie jestem zainteresowana.

    OdpowiedzUsuń
  9. According to front page this book must be very interesting.

    New Post - https://www.exclusivebeautydiary.com/2020/09/shiseido-zen.html

    OdpowiedzUsuń
  10. Zdecydowanie coś dla mnie. Muszę przeczytać całość :)

    OdpowiedzUsuń
  11. Lubię książki z taką wartką akcją i ciekawą fabułą 😊

    OdpowiedzUsuń
  12. Jakoś tak średnio mi się podoba :/

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję wszystkim za ślad, który tutaj zostawiacie :)

Copyright © 2016 Subiektywnie o książkach , Blogger