"Takiego kryminału dawno w Augustowie nie mieliśmy". Fragment książki "Kwestia czasu"

 

Po powrocie do Augustowa Edyta porządkuje swoje sprawy, Pruskowie szykują się na powiększenie rodziny i życie, jak się wydaje, zaczyna biec spokojnym rytmem. Jednak spokój nie jest pisany rodowi Prusków, a norma ma w odniesieniu do nich zupełnie inną definicję. Spokojny obiad w Starej Stanicy niespodziewanie przerywa tajemniczy gość, a komisarz Lewczyński musi zająć się sprawą makabrycznej zbrodni. Gdzie podział się siostrzeniec Wilczyńskiego? Czy Edyta rozwiedzie się z Rafałem? Kim jest Bioderko? Wszystko się wyjaśni, to jedynie kwestia czasu...


Do lektury książki "Kwestia czasu" zapraszam was razem z Małgorzatą Starostą. Dziś możecie przeczytać jej przedpremierowy fragment:



   — Niezły wtorek nam się szykuje — zażartował gorzko prokurator Ludwik Maciejewski, kiedy udało mu się przedrzeć przez tłum gapiów.
   Lewczyński uniósł taśmę odgradzającą miejsce zbrodni i poklepał kolegę po plecach.
   — Taaaa. Dobrze, że zdążyłem zjeść śniadanie.
   — Co mamy? — Maciejewski usiłował założyć na ręce lateksowe rękawiczki wyjęte z kieszeni marynarki. — Cholera, znowu wziąłem za małe.
   — Trzymaj. — Policjant wręczył mu drugą parę, którą na wszelki wypadek wziął od jednego z techników. — Na moje oko mamy zabójstwo, młody chłopak z poderżniętym gardłem, wykrwawił się na miejscu. Prawdopodobnie tu został zabity, nie widać śladów zmiany położenia ani ciągnięcia ciała, kałuża krwi taka, że można by w niej pływać.
   — No, no… — zachwycił się prokurator. — Takiego kryminału dawno w Augustowie nie mieliśmy. Jacyś świadkowie? Kto go znalazł?
   — Mundurowi rozmawiają z cywilami, ale na razie żaden świadek się nie zgłosił. Znalazł go poranny patrol… — Lewczyński zawiesił głos, przypomniawszy sobie o przebiegu rozmowy z Kalinowskim.
   — Myślałeś, że sobie jaja robią? — domyślił się Maciejewski. — Nic się nie martw, kto by się spodziewał? No, to idziemy.
   Obaj weszli za parawan rozstawiony przez techników. Prokurator bacznym wzrokiem omiótł tabliczki z numerami rozłożone przez ekipę śledczą, przyjrzał się ubraniom i butom denata, a następnie wprawnym okiem ocenił śmiertelną ranę.
   — Może rabunek? Dokumenty miał jakieś? — zapytał, przykucając na wysokości kolan ofiary.
   — Niczego przy nim nie znaleźliśmy.
   — Portfela, kluczy, nic?
   — Kilka monet w kieszeni i nic poza tym.
   — Na miejscowego nie wygląda…
   — Trudno powiedzieć. Ja na pewno go nie znam.
   — Dobra, bierzcie go do Białegostoku i szukać świadków. I żadnej pary nie puszczać, konferencję prasową zrobimy po naradzie — zadysponował Maciejewski. — Cholera jasna, do urlopu się szykowałem.
   Komisarz Lewczyński pokiwał smutno głową na znak współczucia dla kolegi, którego plany nagle ulec musiały drobnej zmianie. Co zrobić, taki los wymiaru sprawiedliwości. Prokurator się oddalił, psiocząc na głos, a niedługo potem na miejscu zjawili się lekarz i sanitariusze z noszami. Ciało zostało przykryte i przetransportowane karetką do Zakładu Medycyny Sądowej w Białymstoku, gdzie Maciejewski zamierzał asystować przy sekcji. Gdyby niezostał prokuratorem, z pewnością byłby patologiem. Strasznie go do tych wszystkich flaków ciągnęło.
   Po powrocie do komendy na Andrzeja czekał niewdzięczny obowiązek zdania relacji szefostwu. Pod nieobecność komendanta rządy sprawował jego zastępca, podinspektor Sławomir Lubiewicz, osobisty kuzyn komisarza Lewczyńskiego ze strony matki.
   — Czołem, Jędrek — przywitał go uśmiechnięty czterdziestopięciolatek. — Pracowity poranek, z tego co słyszałem?
   — A idź pan w diabły — syknął Lewczyński, siadając w wygodnym fotelu dla interesantów. — Potem mówią, że społeczeństwo książek nie czyta. Co się wezmę za lekturę, to albo kogoś mordują, albo inne nieszczęście.
   — Ja to chyba żadnej książki w tym roku nie przeczytałem — podjął temat Lubiewicz. — Kiedyś z Popławskim zakład zrobiliśmy, który z nas więcej zagadek w kryminałach rozwiąże, i wygrał, szczęściarz, walkowerem.
   — Ile rozwiązał?
   — Jedną.
   — Którą? — zaciekawił się Andrzej.
   — Sokoła maltańskiego.
   — Łeee, przecież wszyscy znają zagadkę sokoła maltańskiego, oszust z tego Popławskiego!
   — Dupa tam, Jędruś. Ja nie znam. W życiu Hammeta nie czytałem.
   — Dużo przegrałeś?
   — Pięć.
   — Pięć stów? — Lewczyński wytrzeszczył oczy.— Pięć miesięcy parzenia kawy codziennie rano. I dopiero pierwszy minął.
   — Faktycznie, kiepsko. To daj tej kawy i złożę ci oficjalny raport. A potem do zetemesu muszę jechać, Maciejewski żądny sekcji.
   — Jedź, Jędruś, jedź. Trzeba coś pismakom sprzedać, bo już wydzwaniają do nas zaniepokojeni obywatele, że po Augustowie głodny krwi degenerat lata i ludzie się boją z domu wychodzić. Trzeba tę łajzę jak najszybciej złapać.
   Andrzej nagle poczuł dziwne ukłucie po lewej stronie głowy, a następnie zerwał się na równe nogi.
   — Łajza! To łajzę widziałem wczoraj! O w mordę kopany, co on tu robi?! — wydzierał się Lewczyński, równocześnie stukając się palcem w czoło.
   — Co ty bredzisz, kuzynie, jaka łajza? Coś ci się stało?
   — Muszę lecieć, Sławciu. Pilna sprawa, jedno takie ścierwo do Augustowa przyjechało i muszę się dowiedzieć po co.
   — No to leć, skoro musisz… — zgodził się uprzejmie podinspektor. — Tylko jedź potem do Maciejewskiego, bo mnie się po kostnicach tańcować nie uśmiecha.

• • • 

Z Januszem Dąbrowskim sprawa przedstawiała się interesująco. Jego oficjalna biografia, którą znała pani Krystyna Prusko, obejmowała dwie żony i jednego syna — Tadzika — z pierwszego małżeństwa. Janusz został ojcem dosyć wcześnie, miał wówczas dwadzieścia dwa lata, a pierwsza żona była starsza o lat całych cztery, czyli na tamte czasy dosyć stara. Wtedy bowiem rodziły dziewczęta osiemnastoletnie, dwudziestosześciolatce zaś wytykano staropanieństwo. Dlatego też rodzina Jadzi nie zwlekała zbyt długo ze swatami, kiedy ich najstarszą córką zainteresował się przystojny syn najbardziej znanego w Augustowie farmaceuty, sam przygotowujący się do zawodu lekarza.
   Janusz był mężczyzną przystojnym, obdarzonym ponadprzeciętnym wzrostem blisko metra dziewięćdziesięciu centymetrów, miał wysokie czoło zwiastujące mądrość i rozsądek, a do tego był barczysty i silny jak tur. Kiedy zabawy z naiwną Jadzią poskutkowały rosnącym pod jej sercem życiem, Janusz zachował się jak na rycerza przystało, oświadczył się i obiecał wybrance życie różami usłane. Ślub odbył się niemal natychmiast, Wojciech Dąbrowski zadbał o to, by wesele syna zapamiętano na długo, nie skąpił grosza i wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze.
   Kiedy urodził się Tadzik, uznano, że lepiej będzie, jak Jadzia pomieszka przez chwilę u matki, a Janusz w trybie ekstraordynaryjnym ukończy studia i czym prędzej zacznie praktykę, żeby móc utrzymać rodzinę. Jadzia do matki się wyprowadziła, Janusz natomiast nagle zmienił zdanie i postanowił studiów nie kończyć, gdyż tak naprawdę wcale nie chciał być lekarzem. Chciał być za to literatem, marzyła mu się kariera Sienkiewicza. Za nic miała argumenty ojca, że do tego chociaż trochę talentu by się przydało, nie mówiąc już o warsztacie pisarskim. Młody Dąbrowski postanowił, że będzie pisał, i koniec. Ostatecznie Wojciech Dąbrowski postawił synowi ultimatum: jeśli zależy mu na dziedzictwie, ma skończyć studia medyczne, w przeciwnym razie ojciec wyrzuci go na zbity pysk, a wszystko odda wnukowi. Ten argument dotarł do krnąbrnego młodzieńca i odniósł pożądany skutek. Tym sposobem Janusz przeniósł się na kierunek farmacji, ostatecznie idąc w ślady ojca. Tak czy siak, planował wiedzę o truciznach wszelkiej maści wykorzystać i udowodnić wszystkim, że nie tylko Agatha Christie potrafiła pisać kryminały.
   Tadzik rósł w zdrowiu i miłości, rozpieszczany przez matkę i dziadków, w szczególności zaś przez dziadka Dąbrowskiego, który od najmłodszych lat wpajał chłopcu wiedzę z zakresu chemii organicznej i nieorganicznej. Apteka przeszła w ręce Janusza, który po studiach praktykował pod okiem surowego rodzica. Zostawszy panem aptekarzem pełną gębą, rozpaczliwie potrzebował pomocy, zatrudniał więc co i rusz nowe techniczki farmacji, dziwnym zbiegiem okoliczności urodą wyróżniające się z tłumu. Jadzia pojęcia o tym nie miała, bo całymi dniami pomagała rodzicom w gospodarstwie albo zajmowała się wychowaniem Tadzika, który na szczęście kłopotów nie sprawiał, będąc dzieckiem wyjątkowo spokojnym i rozumnym.
   Któregoś dnia Jadzia niefortunnie wyszła na drogę prosto pod koła rozpędzonego samochodu ciężarowego i tak się jej żywot zakończył. Tadzik miał wówczas siedemnaście lat i śmierć matki przeżył dogłębnie. Więzi z ojcem nigdy nie udało mu się nawiązać, ten bowiem dzieci w ogólności nie lubił i nie bardzo wiedział, jak z nimi postępować.
   Po przedwczesnej śmierci żony Janusz poczuł się zagubiony i bardzo samotny. Pocieszenie znalazł u szwagierki, Małgorzaty, która początkowo z dobroci serca, a następnie z porywu tegoż wkroczyła do domu Dąbrowskich, wnosząc powiew świeżości. Tadzik ciotkę lubił, choć trochę bał się jej postępowych poglądów, które nakazywały kobietom chodzić w dżinsowych spodniach, czytać romanse i bez obaw wygłaszać swoje zdanie na forum. Pod tym względem różniła się od zmarłej siostry jak dzień od nocy — Jadzia z natury była cicha, uległa i zupełnie podporządkowana regułom świata rządzonego przez mężczyzn. O pokrewieństwie pań dobitnie świadczyły jedynie identyczny płomiennorudy kolor włosów i nadmiernie wydatny, przywodzący na myśl rzymskie posągi, nos. Janusz i Małgorzata zbudowali szczęśliwe stadło, choć dzieci z tego związku nie było, bo też i żadne z nich wielką chęcią do zmieniania pieluch nie pałało. Tadzik im wystarczył w zupełności. Umarli niemal w tym samym czasie i zgodnie z ich wolą pochowano oboje w rodzinnym grobie Dąbrowskich, gdzie wcześniej spoczęła matka Tadeusza.
   Poza działalnością farmaceutyczną Janusz w czasach słusznie minionych parał się także tak zwaną współpracą. Nigdy się do tego nie przyznał, choć całe miasto huczało. Wiadomym wszak było, że właściciel apteki — mało tego! — właściciel majątku ziemskiego bez odpowiedniego wsparcia ze strony władz długiej kariery by nie zrobił. Po obaleniu ustroju i odtajnieniu akt przez IPN stało się dla wszystkich jasne, że Dąbrowski sypał, tylko do końca nie było wiadomo, czym on mógł sypać. Na wszelki wypadek postanowiono go ukarać i przez kilka miesięcy do apteki żaden szanujący się mieszkaniec Augustowa nie zajrzał. Cierpiał na tym młody Tadeusz, który ukończył z wyróżnieniem studia na wydziale farmaceutycznym i groziło mu widmo pracy dla konkurencji. Na szczęście rozeszła się plotka, że Janusz oddaje schedę synowi i można było przywrócić status quo.
   — No dobrze, pani Bożeno, ale my tu miałyśmy o dzieciach z nieślubnego łoża mówić, historię mojego zięcia Tadeusza ja znam całkiem nieźle — podsumowała pani Krystyna, kiedy owo status quo zostało przywrócone przez panią Frątczakową.
   — To okoliczność historyczna była, pani Krysiu — oburzyła się tamta. — Teraz przechodzim do konkretów. Mówiło się u nas na wsi, że Januszek, jak jeszcze Jadzia żyła, z tymi swoimi techniczkami stale romansował. Dlatemu one wszystkie takie piękne były.
   — Od romansowania z Januszkiem im urody przybywało? — powątpiewała pani Prusko.
   — No co też pani! — uniosła się Frątczakowa. — On je tak specjalnie wybieroł, tylko ładne go interesowały, brzydkie od razu gonił won.— Nie tylko z techniczkami — wtrąciła pani Brożyna.
   — Ponoć jeździł też po różnych lekarkach, żeby one polecały to jego aptekę okolicznym pacjentom.
   — Prawda — potwierdziła Frątczakowa. — Wtedy jeszcze nie było tych wszystkich pełnomocników czy jak oni się nazywajo, co to rozdajo lekarzom te takie notesiki z obrazkami i jak który tam farmaceuta miał żyłkę do interesów, to sam sobie klientów naganioł.
   — I Janusz sobie nagonił? — zapytała pani Krystyna sceptycznie, mrużąc oczy.
   — Czy aby klientów to ja nie wiem — zachichotała straganiarka. — Ale na pewno nagonił sobie tako jedno lekarkę, Janinkę, co to wszyscy zawsze mówili, że ona jak laleczka malowana.
   — I co ta laleczka? — Pani Prusko dała się wciągnąć w historię.
   — No i podobno, tego na pewno nie wiem, bo to raczej taka plotka była, a nie prawda objawiona, że Januszek z to Janinko dzieciaka miał. Ale, to też podobno nie do końca sprawdzone, nie uznał tego dzieciaka i z Janinko ożenić się nie chcioł, bo on katolik przecież, a rozwód to grzech ciężki śmiertelny.
   — Cudzołożenia Pan Bóg też zabronił — przypomniała kąśliwie pani Krystyna.
   — Ale za cudzołożenie ksiondz rozgrzeszenie daje, a za rozwód nie — wyjaśniła pani Brożyna.
   — Aha. No i co dalej z tą Janinką i jej bękartem się działo?
   — Podobno wyjechali gdzieś do Warszawy. Ona rodziny tu już natenczas żadnej nie miała, matkę w czasie wojny do Treblinki powieźli, ojciec umarł jeszcze dawniej. Tutej babka jo wychowała, a potem dziewczyna sama została. No i tego dzieciaka tylko miała, jak jo Januszek w trombe puścił.
   — A kiedy to było? Ten romans i dzieciak? Tak pi razy drzwi niech panie powiedzą.
   — Tak jakbym strzelać miała, to gdziesik na poczontku lat osiemdziesiontych, co, Aniela?
 — Pod koniec siedemdziesiontych prendzej — poprawiła skwapliwie pani Brożyna. — W osiemdziesiontym roku Jadzia umarła, a to przecież za jej życia się działo.
   — Racja, w siedemdziesiontych. Czyli że ten dzieciak by miał teraz lat…
   — Czterdzieści kilka — podpowiedziała pani Krystyna.
   — A nazwisko tej lekarki panie znają?
   Straganiarki popatrzyły po sobie i równocześnie pokręciły głowami. Żadna z nich nie potrafiła sobie przypomnieć nazwiska pięknej jak lalka Janinki. Pamiętały za to, że praktykowała w szpitalu w Knyszynie. Dobre i to.
   Zapewniwszy swoje informatorki, że zachowa pełną dyskrecję, Krystyna kupiła kopę jaj od pani Frątczakowej, kankę mleka od pani Brożyny i udała się prosto do domu córki.

Znacie serię "Pruskie Baby"? Skusicie się na "Kwestię czasu"?

Wpis powstał w ramach współpracy z autorką

20 komentarzy:

  1. Chcę tę książkę przeczytać!

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo ciekawie się zapowiada :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie znam tej autorki, ale grafik zrobił kawał dobrej roboty, ponieważ okładka jest cudna!

    OdpowiedzUsuń
  4. Chyba namówię moją bibliotekarkę na zakup...

    OdpowiedzUsuń
  5. Jestem już dawno zachęcona do tej serii :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Intrygująca okładka ;)
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  7. Brzmi bardzo intrygująco. Pozdrawiam Wiolu :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Zapowiada się bardzo interesująco :)

    OdpowiedzUsuń
  9. widzialam ja juz gdzies i zapamietalam okladke

    OdpowiedzUsuń
  10. Bardzo ciekawy fragment, zapowiada się bardzo ciekawie :-)Gdzieś już mi mignęła ta okładka.

    OdpowiedzUsuń
  11. Nie czytałam jeszcze pierwszego tomu.

    OdpowiedzUsuń
  12. O, nie wiedziałam, że historia ma kolejny tom.

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję wszystkim za ślad, który tutaj zostawiacie :)

Copyright © 2016 Subiektywnie o książkach , Blogger