"Ci, którzy nie potrafili przystosować się do szaleństwa zasad obozowych, byli szybko wykańczani". Fragment książki "Ochotnik. Prawdziwa historia tajnej misji Witolda Pileckiego"


Honor żołnierza, niewiarygodna odwaga i samobójcza misja. We wrześniu 1940 roku do KL Auschwitz trafia Witold Pilecki. Przekroczywszy bramę obozu, staje się numerem 4859. Mundur polskiego oficera dobrowolnie zamienia na obozowy pasiak, by spełnić swą patriotyczną misję. Kiedy naziści przekształcają obóz koncentracyjny w machinę śmierci, Pilecki tworzy w nim ruch oporu. W ludziach, dla których jedynym celem jest przetrwanie, budzi nadzieję i wolę walki. Jego raporty – będące dramatycznym wołaniem o pomoc z samego środka piekła na ziemi – wydostają się za druty obozu. Ale pomimo ich przerażającej treści ratunek nie nadchodzi. Czy zachodni świat mógł powstrzymać Holokaust? Czy misja Pileckiego miała szansę powodzenia? "Ochotnik" to opowieść o polskim bohaterze, oparta na nieznanych dotąd źródłach i relacjach świadków, o której powinien się dowiedzieć cały świat.

Do lektury książki "Ochotnik" zapraszam was razem z Wydawnictwem Znak. Dziś możecie przeczytać jej przedpremierowy fragment:

  Wtedy gong zabrzmiał ponownie i więźniowie zostali zwolnieni. Tak się złożyło, że pierwszym dniem pobytu Witolda w obozie była niedziela – dzień odpoczynku, bowiem rano więźniowie byli odsyłani na bloki, żeby się umyć i ogolić. Nowo przybyłych zatrzymano jednak na placu i zaordynowano im serię ćwiczeń. Witold jako sztubowy mógł w tym czasie przebywać w budynku. Z okien na piętrze widział dobrze, co się w tym czasie działo na zewnątrz. Staller z pałką w ręku instruował „zugangów”, jak powinni stać na baczność i jak zdejmować czapki w tym samym czasie. Za popełnione błędy cała grupa była karana tzw. sportem: pompkami, przysiadami, żabkami i innymi wyczerpującymi ćwiczeniami, które przychodziły mu do głowy. Kapo z innych bloków robili to samo ze swoimi „podopiecznymi”. Wkrótce całe podwórko roiło się od setek więźniów biegających na wszystkie strony, podskakujących, przewracających się i machających rękami niczym baletnice. Kapo wyłuskiwali ociągających się więźniów ku uciesze esesmanów. 
  Obserwujący to wszystko Witold miał wrażenie, że znalazł się w jakimś śnie. Świat wydawał się wyglądać tak samo, ale otaczający go ludzie byli jacyś dziwni. Upiorni. Gdy zrobił porządek na sali, udał się na pierwszy rekonesans bloku. Na piętrze znajdowało się pół tuzina pomieszczeń połączonych korytarzem i kwatery Stallera na szczycie schodów. Więźniowie w innych salach w ogóle nie zwracali na niego uwagi. Byli zbyt pochłonięci własnymi sprawami, kłócąc się o igły, dzięki którym można było pocerować brudne ubrania, albo po prostu odpoczywali przy ścianach. W jednym pomieszczeniu blokowy fryzjer golił głowy i ciała. Ceną za użycie przez niego ostrzejszej maszynki był kawałek chleba. 
  Większość więźniów po przybyciu do Auschwitz zmieniała się nie do poznania. Nieustanna przemoc prowadziła do zrywania więzów międzyludzkich, zmuszając do wycofania się w głąb siebie i skoncentrowania na myśli o przeżyciu. Jeden z więźniów wspominał, że człowiek stawał się „agresywny, kłótliwy, nieufny – a w skrajnych przypadkach – podstępny”. I dodaje: „Ponieważ przeważająca większość więźniów przyjmuje te właściwości jako swoje, to również człowiek pokojowo nastawiony musi zacząć się bronić, inaczej po prostu by nie przeżył”. Niektórzy próbowali łączyć się w grupy, które miały zapewniać większe bezpieczeństwo. Tworzyli nawet małe „gangi”, ale to prowadziło do eskalacji przemocy. Więźniowie często donosili na siebie nawzajem do kapo w nadziei na dodatkową porcję jedzenia. Większość Żydów była szybko rozpoznawana, denuncjowana i trafiała do kompanii karnej. 
  Lista obozowych przepisów i potencjalnych naruszeń regulaminu była nieskończenie długa, zredagowana z ogromną drobiazgowością i starannością, które były cechami charakterystycznymi narodowego socjalizmu. Dotyczyły najbardziej intymnych niuansów ludzkiej egzystencji. Wśród wykroczeń znajdowały się: rozmowa podczas pracy, palenie tytoniu, ospałość, wkładanie ręki do kieszeni, chodzenie zbyt wolno, bieganie bez zachowania odpowiedniej pozycji, stanie bez celu, opieranie się o świeżo pomalowaną ścianę, noszenie brudnych ubrań, nieodpowiednie zaangażowanie przy pozdrawianiu esesmana, bezczelne spojrzenie, niechlujnie ułożony koc lub siennik, załatwianie się w niewłaściwym czasie i miejscu. Lista kar i występków była naprawdę długa.
  Esesmani karali za wszelkie wykroczenia biciem i chłostą, które miały być wymierzane zgodnie z oficjalną hierarchią łańcucha dowodzenia i w miejscu do tego przeznaczonym, czyli na placu apelowym. W praktyce jednak rolę wykonawców kar przejmowali kapo. Wymierzali je, często kierując się swoimi kaprysami. Ogromna liczba potencjalnych przewinień oznaczała, że więźniom praktycznie w każdym momencie groziło pobicie.
  Jednak nawet w takich warunkach możliwe było przetrwanie, jeśli tylko udawało się nie wychylać. W gruncie rzeczy to było jedyne prawo, które w tym miejscu naprawdę miało znaczenie. Nie narażać się. Nie być nigdzie pierwszym ani ostatnim, zbyt szybkim ani zbyt wolnym. Należało unikać kontaktu z kapo, ale jeśli to niemożliwe, być wobec niego uległym, pomocnym i uprzejmym. „Nigdy nie daj po sobie poznać, co myślisz, że wiesz, że oni są gównem” – napisał jeden z więźniów po wojnie. „(…) jeżeli znajdziesz się jeszcze raz w takiej sytuacji, to po pierwszym uderzeniu padaj od razu na ziemię”.
  Istniała tylko jedna żelazna zasada między więźniami: nie kradnij jedzenia drugiego więźnia. To jednak nie powstrzymywało ludzi od wynajdywania tysięcy sposobów zdobycia pożywienia od współwięźniów. Produkty nadające się do spożycia stały się monetą obiegową obozu. Guzik, kawałek mydła, igła i nić, papier do pisania, paczka papierosów – każdy z tych towarów wyceniano w porcjach chleba. Nowi przybysze byli wykorzystywani, zanim zgłodnieli na tyle, aby docenić prawdziwą wartość jedzenia w obozie.
  Dla osób przybywających do obozu w nowych transportach najtrudniejsze okazywały się pierwsze dni, zanim udało im się wytworzyć coś w rodzaju obozowego „pancerza ochronnego”. Ci, którzy nie potrafili przystosować się do szaleństwa zasad obozowych, byli szybko wykańczani. Podobnie jak więźniowie, którzy skarżyli się esesmanom na przemoc kapo. Często po złożeniu takiej skargi kończyli pobici na śmierć. Inni więźniowie w tych trudnych warunkach całkowicie tracili chęć do życia i przyjmowali rolę ofiar. Jeszcze inni stawali się wynaturzeni tak, że sami zaczynali przypominać kapo. Najbardziej przystosowani ograniczali aktywność do pogoni za pożywieniem, bezpieczeństwem i schronieniem.
  Witold szybko zrozumiał podstawowe zasady rządzące obozem. Zastanawiał się nad tym, jak dotrzeć do więźniów lub zainspirować ich do stworzenia ruchu oporu. Czy w tak trudnych warunkach było to w ogóle możliwe? Po jakimś czasie sam zaczął odczuwać głód i wracał myślami do tamtej skórki chleba, którą oddał zaraz po przybyciu do obozu. Przyszła pora obiadu. Do jego nowych zadań jako porządkowego należało także przynoszenie i rozdzielanie zupy, którą dostarczano w pięćdziesięciolitrowych kotłach z obozowej kuchni znajdującej się na wolnym powietrzu po drugiej stronie placu apelowego. Do kuchni udawał się przez plac z porządkowymi odpowiedzialnymi za pozostałe pomieszczenia. Przy tej okazji okazało się, że jeden z nich, Karol Świętorzecki, pochodził z tej samej części Kresów co Witold. Zanim do tego doszli, wymienili kilka uwag dotyczących okolic, żeby się ostrożnie wybadać.
  Gdy współwięźniowie zbierali się na południowy apel, Witold i Karol nie bez trudności wnieśli do sali ciężkie kotły. Po powrocie na blok mogli liczyć na cienką zupę z jęczmienia i ziemniaków. Bardziej doświadczeni więźniowie, tak ospali o poranku, przepychali się teraz z werwą do kotła, starając się jak najszybciej otrzymać swoją porcję. Porządkowi często bronili do niego dostępu przy użyciu drewnianych łyżek i chochli, bijąc więźniów po rękach i głowach.
  Nowi więźniowie, spoceni i brudni po pięciu godzinach spędzonych na placu, patrzyli z niedowierzaniem na marną zawartość misek. Ci bardziej doświadczeni szybko połykali swoje porcje, by czym prędzej ustawić się jeszcze raz w kolejce i żebrać o dolewkę. Witold miał świadomość, że w roli porządkowego wydającego posiłek ma wielką władzę. Widział, z jaką uwagą każdy jego ruch śledziły oczy więźniów.
* * *
  Ponieważ była akurat niedziela, więźniowie mogli po południu poruszać się mniej lub bardziej swobodnie po obozie. Wielu z nich jednak pozostawało na bloku, starając się po prostu trzymać z dala od kłopotów, lub wychodziło tylko do znajomych w innych budynkach. Część spędzała czas, gromadząc się przy wejściach do baraków lub pośrodku placu. Zbliżenie się do ogrodzenia groziło przyciągnięciem uwagi strażników i śmiercią od kuli. Niedziela była zatem dla Witolda dobrym dniem na podjęcie próby odnalezienia Deringa i Surmackiego. Zdawał sobie jednak sprawę, że jego towarzysze z TAP mogą już nie żyć.
  Mgła rzedniała w promieniach popołudniowego słońca. W ciepłym jesiennym świetle plac apelowy lśnił od wilgoci. Na obrzeżach placu wyraźnie zarysowywał się jeszcze ciągle tor, po którym galopowały konie skoszarowanej tu przed wojną jednostki Wojska Polskiego. Cały obóz miał około sześciu hektarów i właściwie po krótkim spacerze w dowolnym kierunku docierało się do ogrodzenia z drutu kolczastego. Dwadzieścia budynków w obozie wzniesiono tak, żeby prowadzące między nimi uliczki wychodziły na główny plac. Szpital obozowy – zwany powszechnie Krankenbau – mieścił się w jednopiętrowym budynku znajdującym się naprzeciwko bloku, gdzie poprzedniej nocy fryzjerzy golili „zugangów” zaraz po przybyciu transportu do Auschwitz. Składało się na niego zaledwie kilka pomieszczeń przeznaczonych dla tych więźniów, którzy byli zbyt słabi, żeby pracować. Wprawdzie chorzy nie dostawali żadnych lekarstw, esesmani musieli jednak zachowywać pozory odpowiedniej opieki nad więźniami.
  Witold miał przeczucie, że znajdzie Deringa właśnie w szpitalu. Nie wiedział jednak, jak się do niego dostać, więc postanowił, że na razie skupi się na innych miejscach. W jednym z narożników obozu znajdował się blok przeznaczony dla kompanii karnej, do której trafiali głównie księża i Żydzi. W przeciwległym rogu, obok małej kuchni pod gołym niebem, stała mała szopa, w której pracowali stolarze. Biuro rejestracji więźniów ulokowano niedaleko głównej bramy i wartowni.
  Uwagę Witolda zwrócił postawny mężczyzna siedzący na stosie kamieni nieco na uboczu od większej grupy rozmawiających więźniów. Miał na nogach własne, dość brudne buty, w których musiał trafić do obozu – wyglądał, jakby został aresztowany na jakimś przyjęciu. Najwyraźniej zabrakło dla niego drewnianych chodaków. Pasiak mężczyzny został podwinięty, a inny więzień uważnie przyglądał się siniakom na plecach i tułowiu. Mężczyzna siedzący na kamieniach gorzko narzekał:
  – Ci przeklęci kapo (…) nie mają pojęcia o wojskowym drylu. Gdyby mnie powierzyli sprawę, cały blok maszerowałby jak na paradzie i nawet nie uderzyłbym nikogo.
Ten pomysł wydawał się tak niedorzeczny, że jego kolega, chudy, wysoki chłopak o szelmowskim spojrzeniu, nie mógł się powstrzymać przed cynicznym komentarzem:
  – A tobie wydaje się, że gdzie jesteś? W akademii wojskowej ćwicząc kadetów? Spójrz na siebie: wyglądasz bardziej na dziada niż na oficera. Musimy zapomnieć o tym, czym byliśmy, i zadowolić resztką tego, co z nas jeszcze pozostało.
  Witold podszedł do nich i zapytał, czy są oficerami Wojska Polskiego. Ten o szelmowskim spojrzeniu przedstawił się jako Konstanty Piekarski, a krócej Kon lub Kot. Ten ze śladami pobicia nazywał się Mieczysław Lebisz. Obaj byli porucznikami artylerii konnej, którzy przybyli do Auschwitz poprzedniej nocy tym samym transportem co Witold. Mieczysław został pobity w łaźni po tym, jak zwrócił uwagę kapo, że niewłaściwie traktują żydowskich więźniów.
  Mężczyźni wymienili kilka spostrzeżeń dotyczących ostatnich wydarzeń. Kon wydawał się bardzo rozmowny. Pochwalił się nawet swoimi sukcesami podczas zawodów hippicznych organizowanych dla oficerów kawalerii. Słysząc to, Witold się uśmiechnął. Miał właśnie odejść, kończąc wymianę zdań, gdy pojawił się kapo, ten sam zwalisty Niemiec, który prowadził blok Kona. Okazało się, że szukał ochotników do jakiegoś zadania. Gdy nikt się nie zgłosił, wskazał na chybił trafił dziesięciu mężczyzn, w tym Kona i Witolda. Kazano im zająć się wypełnianiem materacy wiórami. Zadanie wydało im się dość proste, z pewnością łatwiejsze od wykańczającego słabszych więźniów „sportu”. Przez cały czas z placu apelowego dochodziły odgłosy bicia, a potem przygnębiający śpiew. 
  Podczas pracy Witold zaczął ostrożnie podpytywać młodszego mężczyznę o przebieg służby w armii. „Głos miał miękki, mało autorytatywny – przedstawiał człowieka przywykłego raczej do słuchania niż wydawania rozkazów” – pisał o Witoldzie w swoich wspomnieniach Konstanty Piekarski. Nie zdawał sobie jeszcze wówczas sprawy, że Pilecki sprawdza jego nastawienie pod kątem zwerbowania go do organizacji.
  Przed kolacją odbył się ostatni apel. W tym czasie chorzy więźniowie, którzy chcieli dostać się do szpitala, musieli się rozebrać do naga i przedefilować przed zastępcą komendanta Fritzschem. Większość była odsyłana z powrotem na bloki po pobieżnym zbadaniu i kopniaku, a do szpitala dostawali się tylko ci ze złamanymi kończynami lub naprawdę wycieńczeni. Witold ponownie wrócił myślami do Deringa. Uznał, że powinien znaleźć sposób, jak się dostać do budynku bez potrzeby poddania się badaniom. Pod wieczór zliczano ciała tych, którzy umarli tego dnia, i układano je w stosy, a potem przewożono do krematorium.
  Więźniowie wracali na bloki na kolację. Każdemu blokowi przydzielono niewielką liczbę bochenków z piekarni znajdującej się poza obozem. Zadaniem Witolda było podzielenie ciemnego, ciężkiego chleba na dwustugramowe porcje, które podawano więźniom z kawałkiem słoniny i kubkiem brązowej brei udającej kawę. Starsi więźniowie radzili przybyszom, aby zaoszczędzili trochę chleba na śniadanie, ale większość była zbyt głodna, żeby się oprzeć pokusie zjedzenia całości jak najszybciej.
  Po posiłku pomocnik Stallera o imieniu Kazik zaprezentował im tekst piosenki obozowej, którą to Witold właśnie słyszał tego popołudnia. Wyjaśnił, że kapo uważa się za bardzo muzykalnego i byłby rozczarowany, gdyby jego podopieczni nie przyłożyli się do tego zadania. Cienkim, żałosnym głosem, który w innych okolicznościach wydałby się Witoldowi zupełnie absurdalny, zaintonował początek pierwszej zwrotki: Im Lager Auschwitz war ich zwar, auf einen Monat, Tag und Jahr. Doch denk ich frohgemut und gern an meine Lieben in der Fern*. Ćwiczyli przez resztę wieczoru. Od czasu do czasu w drzwiach pomieszczenia stawał Staller. Bujał się i podrygiwał, słuchając z rękami złożonymi za plecami, jakby się dobrze bawił44.
  Wraz z zapadnięciem zmroku zabrzmiał gong oznaczający początek ciszy nocnej. Sienniki ułożono na podłodze, a więźniowie położyli się, żeby można ich było policzyć i zgłosić Stallerowi stan bloku. Później kapo spacerował wzdłuż szeregu leżących, zatrzymując się przy wybranych więźniach. Kazał pokazywać sobie nogi, żeby sprawdzić, czy są czyste. Ci, którzy nie zadbali o higienę, karani byli kilkoma uderzeniami pałki w pośladki. Kontrola trwała jakiś czas, zanim w końcu zasapany Staller kazał gasić światła. Po dniu spędzonym w obozie Witold zaczynał zdawać sobie sprawę, że pomysł zorganizowania ucieczki z tego miejsca jest naiwny. Musiał zawiadomić Warszawę o panujących tu warunkach. Instynktownie czuł, że oficerowie polskiego podziemia na otrzymane rewelacje zareagują niedowierzaniem i przerażeniem. Gdyby jednak Rowecki doniósł o wszystkim Brytyjczykom, ci zdecydują się na działania odwetowe. Był tego pewien. Tylko czy mógł tu komuś zaufać? Kto pomógłby mu wynieść meldunki za mury obozu? Miał nadzieję, że przebywający w obozie Dering coś mu podpowie. Gdyby tylko udało się go znaleźć…


Premiera książki już 31 sierpnia. A już niebawem opowiem wam o tym wstrząsającym obrazie wojny, odartym z sowieckiej propagandy.


Wpis powstał w ramach współpracy z Wydawnictwem Znak

20 komentarzy:

  1. Dobrze, że powstają takie historie. Na pewno będzie budziła całe morze emocji. Chętnie bym ją poznała.

    OdpowiedzUsuń
  2. Pozycja obowiązkowa dla mnie. Pozdrawiam serdecznie i życzę dużo zdrowia Wiolu :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Obok takiej książki nie można przejść obojętnie. Ostatnio sporo czytam na ten temat. To z pewnością obowiązkowa lektura dla mnie i mojego męża :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziękuję za fragment książki, myślę że zainteresuje pewną osobę której pewnie kupię w upominku tę pozycje.

    OdpowiedzUsuń
  5. Mój narzeczony jest mocno zainteresowany tym tytułem. 😊

    OdpowiedzUsuń
  6. I would like to read this book.

    New Post - https://www.exclusivebeautydiary.com/2020/07/biotherm-biomains-age-delaying-hand-and.html

    OdpowiedzUsuń
  7. Totalnie nie moja bajka, ale mój mąż myślę, że by się skusił :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Czekam na Twoje relacje z lektury.

    OdpowiedzUsuń
  9. Ponieważ interesuje mnie ta tematyka, jest to dla mnie lektura obowiązkowa.

    OdpowiedzUsuń
  10. Na pewno nie przejdę obok niej obojętnie :)

    OdpowiedzUsuń
  11. Co to był ca Człowiek! Co to był za wspaniały Człowiek! Cześć i chwała bohaterom!
    O jego historii powinien wiedzieć cały świat.

    OdpowiedzUsuń
  12. Książka warta przeczytania :D
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  13. Poczułam się zainteresowana. Lubię opowieści o prawdziwych osobach i o prawdziwych wydarzeniach...

    OdpowiedzUsuń
  14. Czytałam inną książkę o Pileckim (notabene też "Ochotnik" w tytule), ale takich książek nigdy dość. Tę też przeczytam!

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję wszystkim za ślad, który tutaj zostawiacie :)

Copyright © 2016 Subiektywnie o książkach , Blogger