"Musiałem znaleźć swoją drogę, stworzyć po prostu jedyną w swoim rodzaju, przekonującą, wiarygodną, spójną opowieść". Rozmowa z Arturem Boratczukiem



Takie niejednoznaczne książki, jak "Wskrzesina" zostają w naszej w pamięci na dłużej, dlatego też cieszę się, że Subiektywnie o książkach patronuje jej medialnie. Mam dzisiaj dla was dużą porcję słowa pisanego, a mianowicie rozmowę z jej autorem, Arturem Boratczukiem. Zapraszam do lektury.

Recenzja "Wskrzesiny" - KLIK






Artur Boratczuk, rocznik 1972 to mieszkaniec wsi w województwie zachodniopomorskim. Autor pracował jako dziennikarz w lubuskiej prasie regionalnej, szukał skarbów, a także prowadził restaurację. Jest autorem opowiadań, z których kilka zdobyło nagrody i wyróżnienia. Obecnie prowadzi małą firmę produkującą ule dla pszczół.







Wioleta Sadowska: Czy często zastanawia się Pan nad sensem wszystkiego, czy raczej stara się o tym nie myśleć?

Artur Boratczuk: Zastanawiam się bardzo często. To jest u mnie instynktowne, jak oddychanie. Jak się nie zastanawiam, to się duszę.

Wioleta Sadowska: Nie bez przyczyny o to pytam, gdyż sens jest według mnie jednym ze słów kluczowych umożliwiających poznanie Pana powieści. Jak powstawała „Wskrzesina”?

Artur Boratczuk: Bardzo celnie Pani zdiagnozowała sprawę. "Wskrzesina" powstała przede wszystkim dlatego, że chciałem odpowiedzieć sobie na pytanie, jaki sens ma pewne doświadczenie, którego doznałem w wieku 12-13 lat mniej więcej. Spotkało mnie wtedy coś, co z punktu widzenia obecnie posiadanej przez mnie wiedzy kwalifikuję jako doznanie mistyczne albo tzw. OBE (out-of-body experience - wyjście poza ciało) lub NDE (near-death experience - doświadczenie z pogranicza śmierci). Otóż jako dzieciak bardzo dużo myślałem o Bogu. I pewnego razu leżąc w łóżku, byłem wtedy sam w domu,  poczułem, że odrywam się od ciała i unoszę się gdzieś w jakiejś nieokreślonej przestrzeni. Być może na chwilę umarłem. W przestrzeni tej jaśniało niezwykłe światło, które od razu uznałem za emanację Boga. Czułem, że mogę roztopić się w tym świetle, dać mu się wchłonąć i wiązać się to będzie z wielkim poczuciem szczęścia. Ale równocześnie nie mogłem przestać myśleć o moim ciele, które opuściłem, o sobie takim, jakim byłem jeszcze przed chwilą, o swojej odrębności, indywidualności. Byłem przekonany, że roztapiając się w Bogu, stracę to wszystko, a w tamtej chwili stało się to dla mnie niezwykle cenne, niepowtarzalne, ważniejsze niż słodycz wieczności. I zapragnąłem powrotu do tego ciała. Doskonale pamiętam, że to nie było łatwe, wymagało jakiegoś wielkiego wysiłku, wpadłem wręcz w panikę, ale powróciłem. Potem długo leżałem i czułem się tym wszystkim przerażony. Ja to na długie lata wyparłem, przestałem wierzyć w ogóle w Boga, bo cóż to za Bóg, który ma do zaoferowania tylko skasowanie tego, co dla mnie najważniejsze, czyli mnie samego? Ale właśnie kilka lat temu, gdy siedziałem nad "Wskrzesiną" wspomnienie tamtego doznania powróciło i domagało się jakieś ustosunkowania, wyciągnięcia wniosków. "Wskrzesina" miała być początkowo całkiem o czym innym, inny tytuł był w ogóle, ale wyszło, co wyszło. 

Wioleta Sadowska: Wyszło z pewnością intrygująco. Czy pisząc tę książkę, chciał Pan niejako zestawić ze sobą pojęcia dobra i zła?

Artur Boratczuk: Jedenaste przykazanie: blurbów z okładki książki poważnie traktować nie będziesz!:) Nie, to akurat nie było w ogóle moim celem. Ani trochę. Moralizowanie mnie śmiertelnie nudzi. Oczywiście postaci powieściowe, aby stały się pełnowymiarowe, musiałem wyposażyć w jakąś moralność, podobnie jak musiałem im przypisać jakiś wiek, kolor włosów i ulubione piosenki. Ale samo analizowanie dobra i zła, definiowanie tych pojęć, czy ich zestawianie mnie nie interesuje.

Wioleta Sadowska: Czego zatem symbolem jest Fraudencja? 

Artur Boratczuk: Fraudencja to taki mój literacki świat, pozwalający osadzać w nim fabuły. Jak Macondo dla Marqueza, Combray dla Prousta czy Yoknapatawpha dla Faulknera. To coś konkretnego, ale też w pewnym sensie symbol, albo raczej synteza tego, co mnie otacza: wiejsko-małomiasteczkowego krajobrazu i codziennych realiów z tym związanych oraz duchowości w sensie globalnym - borykającej się z żałobą po ogłoszonej przez Nietzschego śmierci Boga i próbującej coś z tym zrobić. "Wskrzesina" to pierwsza powieść, której akcja rozgrywa się we Fraudencji, cały cykl mam wstępnie zaplanowany na 6 tomów, ale ma on charakter otwarty, więc może jak się rozpędzę, a ludzie będą chcieli do Fraudencji zaglądać, wyjdzie więcej. 

Wioleta Sadowska: Ambitne plany, jestem pod wrażeniem. Czy może Pan zatem zdradzić samą genezę powstania tej nazwy, która mnie osobiście kojarzy się z sielską krainą?

Artur Boratczuk: Sama nazwa jest dziełem mojej młodszej siostry, Marty. Gdy miała kilka latek i zaczęła gaworzyć, było to gdzieś na przełomie lat 80/90 XX w., podśpiewywała sobie: “ronowo, fraudencja, niezawutka”. Nie mam pojęcia, co to dla niej oznaczała, ale gdy na początku lat 90. XX w. pisałem swoją pierwszą powieść, która się nigdy nie ukazała, i potrzebowałem nazw dla wykreowanych tam miejscowości, przypomniało mi się to Marty gaworzenie, a jej słowa były jak znalazł, tak właśnie nazwałem powieściowe miejscowości: Ronowo, Fraudencja, Niezawutka. Potem napisałem opowiadanie, gdzie one też się pojawiły, to opowiadanie wygrało w 1995 roku konkurs im. Zdzisława Morawskiego w Gorzowie Wlkp. i ukazało się drukiem w czasopiśmie literackim “Lamus”. A potem już przy samej Fraudencji zostałem, bo najbardziej mi się dźwiękowo podobała. Mam rozrysowany jej cały plan, otoczenie, znam tam każdy kamień, wszystkich mieszkańców, losy ich oraz ich przodków 😀Cykl będzie wiązało właśnie miejsce, czasem bohaterowie, bo w końcu tam mieszkają ci sami ludzie, ale każda książka będzie o czym innym. Teraz na przykład piszę o Fraudencji w roku 1945, odejście Niemców, przyjście Polaków. Zawsze mnie ten moment historyczny fascynował.


Wioleta Sadowska: Ale wróćmy do “Wskrzesiny”. Jest tam także pszczoła. Pszczoła w fabule i pszczoła na okładce. Utrzymuje się z Pan produkcji uli dla pszczół.  Czy te "małe służki boże" Pana fascynują?

Artur Boratczuk: Lubię pracę w pasiece i frajdę sprawia mi robienie uli, ale nie mam nabożnego stosunku do pszczół. Cenię doświadczenie i rzetelną wiedzą, a nie ładnie brzmiące, a niewiele mające wspólnego z rzeczywistością słówka. Pszczoła, jak chyba żadne inne stworzenie, jest postrzegana poprzez całe mnóstwo nieprawdziwych, często infantylnych stereotypów. Te „służki boże” to jeden z nich.  Albo na przykład do znudzenia powtarzane rzekome zdanie Einsteina, iż jeśli zginą pszczoły, człowiekowi pozostaną dwa czy trzy lata istnienia na naszej planecie. Te zdanie to fake, marketingowa bzdura cwanych ekologów. Einstein nigdy czegoś takiego nie powiedział. A nawet gdyby powiedział, jaką wartość by to miało? Przecież Einstein zielonego pojęcia o pszczołach nie miał! Był fizykiem i nad jego wypowiedziami w tej dziedzinie zapewne warto się pochylić, ale zabierając głos w sprawach pszczół tylko by się ośmieszył. Bo to zdanie jest po prostu nieprawdziwe. Warto wiedzieć, że na przykład przed odkryciem Ameryki przez Kolumba, pszczoła miodna na tamtym kontynencie w ogóle nie występowała.  Pszczołę miodną przywieźli do Ameryki osadnicy z Europy dopiero na początku XVII w. A przecież bez niej przyroda amerykańska funkcjonowała znakomicie, a Indianom niczego nie brakowało. Pszczoły Indianie zresztą nazywali pogardliwie "muchami białego człowieka". Tym niemniej każdemu polecam prowadzenie małej, choćby kilkupniowej pasieki, bo to świetny relaks, a samo zajęcie uczy pokory wobec wielu na co dzień niedostrzeganych rzeczy, stworzeń i zjawisk. Pszczoły potrafią otworzyć człowiekowi oczy na piękno i niezwykłość tego świata. Zaś smak świeżo odwirowanego miodu z własnej pasieki jest naprawdę wyjątkowy! Tylko świeży miód jest tak przeniknięty enzymami i hormonami pszczół oraz roślin, z każdym dniem stężenie tych składników się zmniejsza i smak miodu traci pierwotną niezwykłą intensywność, przestaje tak szczypać w język. Kto nie próbował świeżego miodu, takiego prosto z plastra, nie ma pojęcia, czym jest słodycz tego świata. 

Wioleta Sadowska: I tak do spróbowania takiego miodu przekonał Pan nawet mnie, osobę nieprzepadającą za jego smakiem. Lubi Pan niejednoznaczność interpretacyjną w literaturze?

Artur Boratczuk: Szczerze mówiąc, to nie bardzo. Do tej pory nie mam np. pojęcia o co chodziło Żeromskiemu z tą sosną. Nie do końca też kumam, dlaczego staremu śniły się lwy. Lubię, jak wszystko jest jasne i wyraźne.  Świat jest już wystarczająco skomplikowany i niezrozumiały, aby jeszcze literaturą mącić sobie w głowie i grzęznąć w niedopowiedzeniach i niejasnościach. Literatura powinna go jakoś porządkować, podpowiadać jakiś model. Bardzo cenię prozę jednoznaczną w wymowie, jak na przykład "Atlas zbuntowany" Ayn Rand, to jedna z moich ukochanych książek.  Ale czasem bez niejednoznaczności się nie obejdzie. Akurat sprawa, którą podejmuje "Wskrzesina", kwestia metafizycznych korzeni rzeczywistości, należy do najmniej podatnych na rozjaśnienie, dlatego niejednoznaczność jest w tę książkę wpisana organicznie, tutaj tak po prostu musi być i nie dziwi mnie, że już w recenzjach przedpremierowych pojawiają się różne tropy interpretacyjne. Nie mam nic przeciwko, tym bardziej, że jest to wielowątkowa powieść obyczajowa, z szeregiem bohaterów, bogactwem różnych wydarzeń oraz ludzkich losów i uwaga Czytelnika może się skupiać akurat nie na tym, co dla mnie było najważniejsze. Ale zwracam uwagę, że swój punkt widzenia w kluczowej kwestii zaprezentowałem jednoznacznie. Ostatnie akapity książki, gdzie poprzez zwierzenie Edka podważone zostają wszystkie wcześniejsze materialistyczne wyjaśnienia wydarzeń, których świadkiem był Czytelnik i bohaterowie powieści, nie pozostawiają przecież wątpliwości co do moich intencji i poglądów, choć sam Edek nie ma pojęcia, co wynika z jego słów. Konstrukcja powieści jest taka, że tylko Czytelnik może sobie wszystko poskładać do kupy, o ile nie upiera się, żeby wtłoczyć powieść w swoje własne schematy myślowe. Żaden z bohaterów nie posiada pełnej wiedzy o wydarzeniach powieściowych, każdy na podstawie swojej wiedzy ma inny obraz rzeczywistości. Ale to nie znaczy, że rzeczywistość jest inna dla każdego. Mówimy jednak wciąż o rzeczywistości powieściowej, tej ze "Wskrzesiny", a ona różni się od znanej na co dzień. Aby znaleźć jakiś sposób snucia fabuły, która jest w stanie wywołać metafizyczny dreszcz, a równocześnie wciąga jako po prostu ciekawa opowieść o ludziach i ich problemach, aby coś się działo, a nie był to monolog w stylu Hamleta, musiałem tam wprowadzić pewne funkcjonalne symbole, przede wszystkim właśnie wskrzesinę. A gdzie symbole, tam niejednoznaczność. 

Wioleta Sadowska: Niejednoznaczność to Adam. Czy za tą postacią stoi Bóg, jakaś siła wyższa?

Artur Boratczuk: Adam jest Bogiem, dokładnie tak jak w książce podano. Ni mniej, ni więcej. Ale nie łaknie afirmacji ze strony ludzi, nie domaga się kultu, nie potrzebuje niczyjej wiary, nie zależy mu na uznaniu jego boskości. Przychodzi i znika. 

Wioleta Sadowska: Jestem ciekawa, jak czytelnicy przyjmą kreację tej postaci. Nie jest tajemnicą, że pisząc „Wskrzesinę” chciał Pan określić swój stosunek do Boga. Udało się to osiągnąć?

Artur Boratczuk: Wychowałem się w rodzinie katolickiej, praktykującej, byłem u komunii, w podstawówce chodziłem na religię, służyłem do mszy, ale chrześcijaństwo nigdy mnie nie urzekło, było zawsze czymś obcym, narzuconym z zewnątrz, nie wypływało w ogóle z moich potrzeb ani na nie nie odpowiadało. Doprowadziło właściwie do tego, że w Boga przestałem wierzyć. Dopiero teraz, dzięki „Wskrzesinie” właśnie, odzyskałem wiarę, ale nie ma ona już nic wspólnego z chrześcijaństwem. Gdy pozbierałem do kupy swoje intuicje, rozważania, te doświadczenie z dzieciństwa, wyszło to, co już wyżej powiedziałem: Bóg istnieje, jest możliwe odczucie tego istnienia lecz istotą człowieczeństwa jest życie poza Bogiem ze wszystkimi tego konsekwencjami z poleganiem wyłącznie na sobie na czele. Tylko niewątpliwe piękno świata i przekonanie, że piękno to jest wieczne i niezniszczalne, że będzie się zawsze odradzać i że nam zostało niejako powierzone, jakoś ten stan łagodzi. Tylko człowiek jest w stanie stworzyć technikę, która wydobędzie nas kiedyś z tej naszej planety. Ziemia przecież ma okres ważności i wszystko to musi zniknąć w kosmicznej katastrofie. Ale dzięki naszym umysłom będziemy mogli stąd zabrać odpowiednio wcześniej nasze pszczoły, nasze książki, naszą wizję piękna i rozpocząć wszystko od nowa w dalekim bezpiecznym miejscu. Tę możliwość dał nam Bóg, ale On za nas tego nie zrobi, dlatego trzeba zdać sobie trzeba sprawę z odpowiedzialności.

Wioleta Sadowska: Pozostając więc w tym temacie, co ma wspólnego z Pana książką piosenka Joan Osborne?

Artur Boratczuk: Chodzi o "What if God was one of us?" Świetny kawałek z połowy lat 90. XX w.! Gdy pisałem tę książkę, ta piosenka wszędzie za mną chodziła. W samochodzie, u fryzjera. Mój angielski jest już dość słaby, ze słuchu niezbyt rozumiem, więc znalazłem w końcu tekst w necie i sobie przetłumaczyłem. Osborne śpiewa o Bogu, który może być taki, jak każdy z nas, może być taką zagubioną fleją, która gdzieś tam się włóczy, sama nie wiedząc, dokąd zmierza. Urzekła mnie ta koncepcja Boga, to że on może być obok, ale wcale nie interesuje się nami, że nie możemy się spodziewać od Boga więcej niż od każdego dowolnego człowieka, którego spotykamy na swojej drodze. Od nas zależy, jak potoczy się to spotkanie i co z niego wyniesiemy. Potem dotarłem do wypowiedzi autora tekstu tej piosenki. Eric Basilian mówi, że próbuje ona wyrazić to, co czuje się po spotkaniu z Bogiem, po doświadczeniu NDE lub wszelkim doświadczeniu, które sprawia, że zakwestionowane zostaje wszystko, co wcześniej uważało się za jedynie słuszne i ostatecznie wyjaśnione. To są słowa bardzo mi bliskie. Dodały mi odwagi w podjęciu tematu, przekonały, że nie jestem jakimś dziwolągiem, że innym ludziom też przychodzą podobne myśli do głowy i miewali podobne doświadczenia.

Wioleta Sadowska: Jakie było największe wyzwanie podczas pracy nad „Wskrzesiną”?

Artur Boratczuk: Dotykałem spraw, przy których język się załamuje i nie można w pełni wyrazić wszystkiego, co się chce. Łatwo przy tej tematyce wpaść w nieznośną dla mnie egzaltowaną manierę mistyków, a szczególnie mistyczek chrześcijańskich albo w zwykłe ględzenie, teologiczne mędrkowanie, moralizowanie czy ton wieszczy, jak u Swedenborga. Musiałem znaleźć swoją drogę, stworzyć po prostu jedyną w swoim rodzaju, przekonującą, wiarygodną, spójną opowieść – to z kolei groziło jednak strywializowaniem tematu albo niezrozumieniem istoty sprawy przez Czytelników. Wydaje mi się, że jednak jakoś wybrnąłem, ale oczywiście nie mnie to oceniać.

Wioleta Sadowska: Z pewnością odnalezienie równowagi pomiędzy tymi elementami nie było łatwe. Wspomniał Pan o wiarygodności. Jak ją zachować, nie tracąc na atrakcyjności fabularnej?

Artur Boratczuk: To kwestia wierności konwencji. Ja lubię fabułę, akcję, dzianie się, epickość, dla mnie to esencja literatury. Po prostu wzniosłem się na szczyty moich możliwości. Nie oszczędzałem się, pisząc. “Wskrzesinę” wyrwałem ze swoich bebechów.  

Wioleta Sadowska: Czy któremuś z bohaterów książki oddał Pan coś z siebie?

Artur Boratczuk: Każdego hojnie obdarowałem! Najbliższa mi jest jednak Anna Serpina, żona Michała. Ona życie spędza na zapisywaniu swoich snów i czytaniu.  Dla mnie biblioteka i półki pełne książek to naturalny ekosystem, a swego czasu, pod wpływem Junga, przez rok prowadziłem dziennik snów, doszedłem do takiej wprawy, że zapamiętywałem i zapisywałem po 2-3 sny, a rekord to 5 snów w noc, budziłem się co półtorej godziny, taki jest mniej więcej odstęp między snami. Można tę umiejętność wyćwiczyć. Opanowałem też zdolność do tak zwanych snów świadomych, z angielska lucid dreams – jest to stan, gdy człowiek śniąc, zdaje sobie sprawę, że śpi i śni, i może wpływać na treść marzeń sennych, inicjować różne scenariusze, kontrolować wszystko. W tych snach świadomych bardzo często testowałem rozwiązania fabularne z mojej powieści. Można powiedzieć, że „Wskrzesinę” dosłownie wyśniłem. Sny świadome wprowadzają umysł w dość niesamowity stan.  Nauka dopiero zaczyna to badać, ale w necie można znaleźć całe fankluby lucid dreams i poradniki, jak się za to wziąć. LD burzą wszystkie właściwie modele psychologiczne bazujące na pojęciach świadomości i nieświadomości. Ani Freud, ani Jung nie uwzględniali istnienia takiego fenomenu. Dla mnie było ważnym doświadczeniem, że w LD wcale nie zaciera się granica między jawą i snem. To zawsze można odróżnić! Dzięki swoim eksperymentom sennym zacząłem bardziej cenić jawę, codzienność, rzeczywistość. Teraz też zapisuję czasem swoje sny, ale już rzadziej, raz na tydzień, dwa, czasem co miesiąc. Umiem już rozróżniać sny duże i wielkie, które coś mogą znaczyć i małe, takie felietony na temat minionego dnia – tych właśnie już nie zapisuję.

Wioleta Sadowska: Na swojej autorskiej stronie wyeksponował Pan cytat z „Wskrzesiny”: ”życie to nie jest lizanie wydepilowanej pachnącej cipki”. To jakie jest to nasze życie?

Artur Boratczuk: Narobił mi ten cytat ambarasu. Swego czasu rzuciły się na mnie z jego powodu na moim facebookowym profilu jakieś szalone feministki. Próbowały mnie przekonywać, że życie jest bardziej jak nieumyty fiut. Może i tak, ja tam nie wiem. Lubię pewną dosadność, wolę ją niż cukierkowe mizdrzenie się,  a te słowa wyrażają po prostu to, że życie nie polega na poszukiwaniu przyjemności. Każdy musi przełknąć swoją porcję problemów, porażek, goryczy i rozczarowań. I paradoksalnie prowadzi to do szczęścia, bo jeśli istnieje jakieś szczęście, to jest nim życie bez złudzeń. 

Wioleta Sadowska: Co na koniec chciałby Pan przekazać czytelnikom Subiektywnie o książkach?

Artur Boratczuk: Chcę poprzeć wszystkie miss tego świata i powiedzieć, że ja też pragnę aby na świecie  zapanował pokój a ludzie się kochali! Serio!


Gorąco zachęcam was do literackiej wędrówki śladem bohaterów "Wskrzesiny". Fraudencja zaprasza w swoje progi.



Wpis powstał w ramach współpracy z Wydawnictwem JanKa

16 komentarzy:

  1. Fajnie Ci poszedł ten wywiad. Przeczytałam z zaciekawieniem.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo ciekawa i zajmująca rozmowa.

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetny wywiad i zachęcający do sięgnięcia po twórczość tego autora.

    OdpowiedzUsuń
  4. Na Wskrzesinę mam "chrapkę", filozofia życiowa jej autora świetnie do mnie przemawia.

    OdpowiedzUsuń
  5. Bardzo mądrze odpowiada Pan Artur na pytania :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Winszuję świetnego wywiadu !

    OdpowiedzUsuń
  7. Pierwszy raz słyszę to nazwisko, ale Pan wydaje się niezwykle mądrym człowiekiem.

    OdpowiedzUsuń
  8. Przystojny autor, ciekawa rozmowa.

    OdpowiedzUsuń
  9. Gratuluję ciekawego wywiadu :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Nie słyszałam wcześniej o tym człowieku, ale chętnie zapoznam się z jego twórczością :D
    Pozdrawiam! wy-stardoll.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  11. Też mam taki naturalny ekosystem, ale sny rzadko kiedy pamiętam.

    OdpowiedzUsuń
  12. dobro i zło... tak jak czerń i biel wywodzą się od jednej barwy

    OdpowiedzUsuń
  13. Fajna rozmowa :) niestety ale autora ani jego twórczości nie znam :)

    OdpowiedzUsuń
  14. ardzo ciekawa rozmowa na wysokim poziomie. 😊

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję wszystkim za ślad, który tutaj zostawiacie :)

Copyright © 2016 Subiektywnie o książkach , Blogger